Wspominając różne postacie sprzed lat, a z tutejszej okolicy, ujrzałem okiem nie tyle wyobraźni, ile pamięci — Franka Rozwardowskiego. Uwaga, jego nazwisko brzmiało — lub brzmi, jeśli ma teraz z siedemdziesiąt pięć czy sześć lat — Rozwardowski, z “r” w środku. Odmiennie od popularnego “Rozwadowski”. Przed wojną i z jej początkiem, jako dziarski młodzian, przypominał mi imponującego Romana z rysunkowych komiksów, poprzednika Supermanów. Sprężysta, muskularna sylwetka, energiczne ruchy, imponował mi ogromnie.
Pracował zaś jako fornal w Ulasku, czyli majątku wujostwa koło Ołdaków. A upamiętnił się wielu osobom na skutek wypadku z buhajem. Zarodowe, niemal całkiem czarne byczysko słynęło z wyjątkowej potęgi, prowadzano tego smoka na dwu drążkach, uczepionych do — brrr! — kółka w nosie, a on, niczym tur z „Quo vadis” toczył przekrwionym, groźnym okiem okiem dokoła, hucząc głucho. Na czas przemarszu do wodopoju przez rozległe podwórze majątku, zganiano dzieciaki za płoty, “bo nigdy z takim nic nie wiadomo!”
I stało się. Podrażniony czymś potrafił wyrwać owe drążki z rąk konwojentów, po czym ruszył do ataku. Prosto na idącego akurat opodal Franka. Zanim się chłopak zorientował, bo były to sekundy, zaś byk szarżował z tyłu — już został uderzony straszliwym czołem napastnika. Byłaby tragedia, szczęściem jednak młody Rowardowski padł na stos świeżo nawiezionych gałęzi sosnowych, takich do porąbania drobno na podpałkę. Był to więc swoisty elastyczny materac i kiedy rozjuszony buhaj gniótł, miażdżył leżącego, gruba warstwa gałązek sprężynowała, ratując przed najgorszym. Jednakże, gdy ludzie dopadli z boków i chwycili imadła, Franek nadawał się tylko do szpitala…
Wyleczył się akurat na sierpień ’39, na mobilizację, by służyć w piechocie, w karabinach maszynowych. Nie potrafię niestety wymienić numeru pułku, a także nazwy tej miejscowości, gdzie odbyła się frankowa bitwa. W każdym razie, jak wieść niosła, gniazdo jego ckm-u umieszczono wysoko, na dzwonnicy kościelnej, która stała tak, jak ta w Węgrowie, czyli z osobna, poza bryłą Świątyni. Była wszakże wyższa i dlatego ogień z “maszynki” panował nad okolicą.
Atakowała także piechota i również siekli seriami, tyle, że dużo gęściej. Jednakże opór naszych strzelców, choć już odciętych przez niemieckie okrążenie od swej jednostki, nie słabł na dzwonnicy.
Nie pierwszy raz w dziejach polskiego wojska dochodziło do takich właśnie starć, kiedy to — na modłę Zbaraża, symbolu podobnych bojów — przeważające siły nieprzyjacielskie miażdżyły osamotnioną placówkę. I choć nie sposób przyrównać tych kilku chłopców na wieży do załogi wielkiej fortecy, sens walki pozostawał ten sam. I straty równie porażające.
Aż doszło do tego, że u rękojeści ckm-u został samotnie strzelec Rozwardowski. Nacierający orientowali się, iż tylko jeden żołnierz broni… — czego bronił Franek? Już nie dzwonnicy, nie linii frontu, nawet nie własnego życia. Teraz już tylko: honoru. Trzeba było później dziesiątków, dziesiątków lat gnojenia w Polsce wszelkich wartości, godności znaków ojczystych, godeł i tradycji, aby zatrzeć znaczenie takich właśnie pojęć, jak obrona samego tylko honoru. Tego samego, o którym w Sejmie przemówił – niemalże przed chwilą – Józef Beck, minister spraw zagranicznych, i dla którego to honoru – niemalże chwilę później – ginął przy kościele osamotniony Franciszek Rozwardowski.
Nie zgiął jednak. Mimo, że wystrzeliwszy ostatni nabój z taśmy stanął w potrzaskanym oknie dzwonnicy, niczym nie osłoniony, wydamy na kule – i wzniósł nad głową ciężki, zamilkły karabin maszynowy. Jeszcze mim uderzył z góry, a potem sam, w podkutych butach, skoczył na ciżbę wrogich hełmów.
Ciżba ta swoją gęstością złagodziła impet i Franek ocalał. Ocalał, stając się jeńcem. Gdy jednak szedł przez tłum Niemców, kiedy szedł bezbronny już i całkowicie osamotniony, szpaler zbrojnych oddawał mu w milczeniu honory wojskowe. Salutowano ostatniego obrońcę pojedynczego żołnierza polskiego, cekaemistę Franka.
Łącznik Mazowiecki
1995
+ There are no comments
Add yours