Chrzesne  M Stefanowski palac e

Wieś, dwór, parafia. Relacje międzyludzkie i pracownicze.

Przynieśliśmy plon, z całego pola zbiór. To srebro, to złoto, przynieśliśmy z ochotą. Zżęli, związali, gospodarzom w ręce oddali.

Janina Kujawska z Łochowa120

Na terenie powiatu radzymińskiego, kończąc charakterystykę statystyczną z 1921 roku, w majątkach ziemskich pracowało 731 pracowników (tzw. służby) stałych, a 268 osób jako siła najemna sezonowo, najczęściej do prac żniwnych, wykopów, zbiorów owoców, warzyw itp.121 Tak jak na przełomie wieków, tak i w latach 20. XX wieku płace robotników rolnych (stałych), zatrudnianych w majątkach nie były wysokie. Różnice pokazuje poniższa tabela. Dane mówią o wypłacie pieniężnej, a jeszcze pracownicy ci otrzymywali wynagrodzenie w naturze, w postaci tzw. ordynarii. Dzień pracy w polu wynosił 10 godzin, 20 minut.

Płaca (częściowa) robotników rolnych


Tabela nr 7, Wynagrodzenie za pracę robotnika rolnego w majątkach ziemskich w Polsce we wrześniu 1924 roku (w groszach polskich).122

Dwór był miejscem pracy ludzi z wioski, którzy żyli z dworu. Pracownicy stali, fornale, rządcy, a także pracownicy sezonowi. A poza tym dwór potrzebował usług. Korzystał więc z miejscowych fachowców: kowali, tapicerów, kołodziei i innych rzemieślników. Mieszkańcy wsi byli tam zatrudniani, więc się dworu trzymali. Mimo odczuwalnego dystansu, dwór świecił przykładem, czerpano z niego wzory. Nie od dziś wiadomo, że rolnicy, którzy pracowali przed wojną w majątkach, po parcelacji gdy otrzymali ziemię na własność, osiągali lepsze wyniki produkcyjne. Mieli po prostu doświadczenie nabyte podczas pracy w majątku. Dwór miał również duże znaczenie z innego powodu: był elementem dyscyplinującym okolicę pod względem krajobrazowym. Właściciele dworu często inicjowali wytyczenie dróg, obsadzanie drzewami dróżek i alej. Gospodarze mogli się wzorować w kwestiach urządzenia i dbałości o swoje obejścia. Po prostu dwór utrzymywał rytm dobrej pracy.

Zdzisław Ludwik Wiśniewski123

Pracownik – dwór, z przykładami z powiatu radzymińskiego

W tym miejscu nieco informacji i przykładów szerszych, nie zawsze związanych z opisywanym powiatem radzymińskim, ale pokazujących identyczne relacje i sytuacje. Ich przedstawienie ma też – w moim zamierzeniu – przybliżyć zapomniane, a niekiedy fałszywie prezentowane relacje wieś – dwór – parafia.

W majątkach ziemskich zatrudnienie znajdowali robotnicy stali, dniówkowi i sezonowi. Wśród robotników stałych wyróżnia się ordynariuszy (fornali), ręczniaków, stróżów, stangretów, pastuchów, skotarzy, czeladników i służbę we dworze. Wynagrodzenie ich przyjmowało formę naturalną (ubiór, żywność), pracownicy ci, związani silnie z dworem, mieszkali w czworakach. Robotnicy sezonowi pochodzili najczęściej z małorolnych chłopów i mieszkali poza majątkiem. Ich przydatność była najlepiej widoczna w okresie szczytu prac, a więc głównie w czasie żniw, zbioru ziemniaków czyli tradycyjnych wykopków, zbioru buraków itp. Wynagrodzenie stałych robotników rolnych składało się z gotówki, ordynarii w zbożu, mieszkania, opału, utrzymania inwentarza, ziemi pod ziemniaki, siły pociągowej na ich własne potrzeby.124

W 1919 roku sejm uchwalił odpowiednią ustawę regulującą stosunki pracy i płacy w folwarkach ziemiańskich. Przewidywała ona konieczność podpisania umów zbiorowych z robotnikami rolnymi. Prawie pełna realizacja tej ustawy nastąpiła w 1927 roku. I tak, dzień pracy w folwarkach wynosił 9 godzin i 20 minut. Był on jednak dłuższy w sezonach zbiorów płodów rolnych czyli w okresie żniw, wykopków, a krótszy zimą. Umowy zbiorowe przewidywały prawo do 10-12-dniowego urlopu. W praktyce fornale z urlopów nie korzystali. Ale zawsze mogli wystąpić o kilka dni wolnego i na ogół w tej sprawie porozumiewali się z właścicielem majątku, administratorem czy rządcą. W okresie międzywojennym Związki Ziemian działające w terenie, jak też Rada Naczelna Organizacji Ziemiańskich wskazywały konieczność przestrzegania praw pracowniczych. Dlatego też Związki Ziemian zawarły w latach 1926-1928 umowy zbiorowe z robotnikami folwarcznymi.

Ziemianin zawsze potrafił ocenić pracownika. Obserwował go, czasami porozumiewał się z księdzem z parafii lub międzysąsiedzka „poczta” przekazywała informacje o poszczególnych pracownikach. Stąd np. anegdota wyjaśniająca, jak badano stosunek fornala do pracy. Wystarczyło go zapytać: „czyje to konie?”. Jak odpowiadał, że „moje”, to znaczy, że był dobrym pracownikiem, jak odpowiadał „nasze”, to również był w porządku, ale jak odpowiadał, że „pańskie” – to można było się z nim pożegnać. Taki fornal nic nie był wart. Inna zasada: dobry pracownik posiłek spożywał w pośpiechu, zły był ślamazarny, jadł jak grymaśne dziecko.125 Trzeba też pamiętać czym dla chłopa była ziemia, jak pod tą biedną strzechą był wychowany. Świadczy o tym opowieść Tadeusza Bukowskiego, jak kiedyś przed deszczem chłopi ze wsi wraz z pracownikami majątku zbierali skoszone zboże. Właściciel majątku zdziwił się, że na polach swoich zobaczył wozy rolników z wioski, że mu przyszli pomóc. Oni zaś odpowiedzieli: „grzech, aby taka sucha pszenica zamokła, tośmy przyjechali pomóc”.126

Ordynariusz musiał wstać o czwartej rano i obrządzić cztery konie dziedzica. Szedł na śniadanie do domu, po czym dzwonek (szósta rano) i szedł do pracy w pole. Od kwietnia śniadanie pracownicy jedli już na polu, a od maja na polu jedli także podwieczorek. Bo dzień był dłuższy. Ile godzin pracowaliśmy? Panie, kto to słyszał by w majątku ktoś pracował osiem godzin. Powiem krótko i tak na temat: zapierdzielał od skowronka do pućki!

Zofia Leniakowa z Machnatki127

Pracowałam w majątku. Robiłam w polu wszystko: siałam zboże, sadziłam i zbierałam kartofle. Przy żniwach się robiło. Jak się zgodziliśmy do tej pracy, to byliśmy tu przez cały rok. Dostawaliśmy ordynarię: w zbożu (pszenicę i żyto na mąkę), były też pieniądze, otrzymywaliśmy je najczęściej raz na kwartał, to wychodziło gdzieś 30 zł. To grosze, panie!. Tak płacili w Machnatce i tak samo w Uleńcu. Sadziliśmy ziemniaki, to i mieliśmy je też dla siebie. Dokładnie to było tak, żeśmy wszyscy obrabiali pola dziedzica, a przed zbiorami on dzielił i myśmy dostawali kawałek pola, z którego kopaliśmy ziemniaki dla siebie. Taki podział dotyczył pracowników, którym płacił dziedzic ordynarię. Ale byli też pracownicy przy ordynariuszu, których on ściągał do roboty na tzw. posyłkę. Dziedzic przyjmował do roboty ordynariusza i jego dwóch pomocników. Dziedzica nie obchodziło skąd ci pomocnicy są. Każdy ordynariusz musiał mieć kogoś na tzw. posyłkę. Oni dostawali pieniądze na bieżąco, bo pracowali na dniówkę. Taką dziewczynę czy chłopaka, którzy pracowali „na posyłkę” utrzymywała rodzina ordynariusza.(…)

Czy się opłacało pracować w majątku? Opłacało się, bo się pracę miało i z niej się żyło. U nas było dobrze – zarówno w Uleńcu jak i w Machnatce. Ale tu w okolicy zdarzały się majątki słabsze. Tam dziedzic mało płacił, często nie w terminie, z opóźnieniem. To różnie było.

Janina i Antoni Wojtunikowie z Machnatki128

W rozmowach z dawnymi pracownikami najczęściej słyszałem określenie „na posyłkę”, ale „czeladnik” też się pojawiał w opowieściach starych ludzi, niegdyś ordynariuszy. Im rodzina liczniejsza, tym zatrudnionych „na posyłkę” było więcej. Obowiązywała tu zasada, że lepiej dać do pracy u dziedzica kogoś swojego, niż odpowiadać za osobę obcą. W Neplach na Podlasiu zdarzył się przypadek, że „czeladnikiem” fornala był jego rodzony ojciec.

Oprócz pracowników zatrudnionych bezpośrednio w gospodarstwie, w majątkach zatrudniano szereg innych osób. Przyjmowani, jak byśmy dziś powiedzieli na zlecenie, nie mieli stałej pracy, ale byli przydatni. Do nich należał np. tępiciel szczurów. Jeździł od dworu do dworu i zakładał pułapki na szczury i myszy. Bywało, że słabsze młode mamy we dworze korzystały z pomocy „mamek” ze wsi, czyli zdrowych kobiet, które własną piersią i mlekiem odkarmiały potomstwo dziedzica. W czasach dawniejszych (XIX i początek XX wieku)129 czasami do dworu przychodziły znachorki, zielarki próbując zachęcić do korzystania ze swoich „medycznych” zdolności. Na wsiach można było spotkać również dobre akuszerki, z których niekiedy korzystały dziedziczki przy narodzinach swych dzieci. Jan Bisping z Massalan wspominał, że jego matka posłała wiejską kobietę na kurs akuszerki do Warszawy. Po powrocie swoimi umiejętnościami kobieta służyła całej wsi.130 Częściej jednak właścicielki majątków lub żony właścicieli same miały umiejętności pielęgniarskie. Służyły więc pomocą nie tylko mieszkańcom dworu, ale i wsi.

Podstawą kontaktów pracownik – dwór była zapłata i godne warunki socjalne. Ziemianin miał w oczach chłopa autorytet. Ceniono jego wykształcenie, wiedzę wszechstronną (nie tylko rolniczą) i zaangażowanie w sprawach społecznych. Ziemianin był dla chłopa nie tylko pracodawcą, ale również doradcą, przykładem gospodarza, ojca rodziny (chłopi polscy byli wierni tradycji, nawet konserwatywni w sferze religijnej, obyczajowej i społecznej), stojącego wysoko w hierarchii społecznej. Chłopi jakby instynktownie rozumieli, iż we dworze powinni znajdować oparcie. I tak często było. Zofia z Lewickich Nowacka z Ławek przypominała sobie rozmowy z mieszkańcami wsi, którzy w dobrej pamięci zachowali jej dziadka, Stanisława Lewickiego. Ludzie ci podkreślali tę cechę charakteru i sposób działania, które zwykło się nazywać człowieczeństwem. Z. Nowacka pamiętała z jakim szacunkiem dziadek odnosił się do chłopów, pracowników w majątku, będąc dla nich doradcą w wielu sprawach: ogólnych, jak i prywatnych. Spotkania chłopów z dziedzicem w Ławkach odbywały się zwykle na ganku dworu. Oni, to co powiedział dziadzio traktowali jak Ewangelię… – wspominała wnuczka właściciela Ławek.131

Karscy zatrudniali ludzi z wioski. Moja koleżanka tam właśnie pracowała. Mieli też ogrodnika, który owoce z ogrodu w Chrzęsnem sprzedawał kupcom na targu w Tłuszczu. Pracownicy mieszkali w czworakach, po kilka rodzin w jednym, około 15–20 osób. Karscy byli dobrymi gospodarzami. Zresztą, panie… taki dziedzic miał co robić – tyle ludzi, a jedna głowa…

Czesława Sasin132

Pałac Koskowskich i Karskich w Chrzęsnem na przełomie XIX i XX wieku; zbiory Michała Stefanowskiego

Trochę z innej strony na majątek Chrzęsne (pow. radzymiński) i jego właścicieli, rodzinę Karskich, patrzyli małżonkowie Anna (z domu Banaszek) i Tadeusz Sasinowie z Tłuszcza. Ich zdaniem dziedzicom dobrze się powodziło, a ludzie na nich ciężko pracowali. Matka pani Anny Sasin, Maria z domu Ołdak (później zamężna Banaszkowa) była pokojówką w pałacu w Chrzęsnem (a także we dworze w Mokrej Wsi), zaś dziadek Roch Ołdak był stangretem Zygmunta Karskiego seniora.

To był folwark, im się lepiej powodziło, nie tak jak nam na wsi, gdzie panowała bieda. Matka, jak była tą pokojówką, to opowiadała co widziała w pałacu. Zarówno dziadek, jak i matka mieli poważanie u Karskich. Przyszedł dziedzic do dziadka Rocha i zapytał czy nie dał by swej córki do dworu na pokojówkę. Ha, panie! U takiego dziedzica pracować?! To jakby mu kto w kieszeń nasypał… I poszła matka do dworu. Pracowała tam do 21 roku życia, czyli do zamążpójścia. We dworze nie wolno było niczego ruszać. Oni mieli do matki zaufanie. Choć były kucharki, matka właściwie tylko do stołu podawała. Wiedziała jak to się robi, bo pani jej wszystko wytłumaczyła. Była nauczona, że np. półmisek najpierw trzeba podać starszej pani. Dostawała białą bluzeczkę, by była czysta i do stołu musiała być dobrze ubrana. Po posiłkach matki obowiązkiem było ułożenie naczyń do kredensu. Ale ona tych naczyń nie myła, do tego była inna dziewczyna. Karscy bardzo zwracali uwagę na to, jeśli dziewczyna chciała pójść do kościoła. Przesuwali np. obiad na wcześniejszą lub późniejszą porę, tak by matka mogła pójść do kościoła na mszę św. Po mszy bardzo często przebywał we dworze ksiądz proboszcz z Postolisk. Stangret (czyli dziadek) odwoził po mszy św. dziedziców do pałacu, a następnie jechał po księdza. Z proboszczem rozmawiali, grali też w karty.

Anna Sasin

Jeśli ksiądz przegrywał partyjkę, to dawał gotówkę. Ale jeśli przegrał dziedzic, to rano w poniedziałek, patrzę… o! już parobek prowadzi krowę z dworu. Ksiądz wygrał. Dziedzice płacili też drewnem, bo na ogół nie gotówką.

Tadeusz Sasin

Ksiądz zaświadczyć umiał o prawości lub wątpliwej moralności parafian…

W Chrzęsnem ludzie mówią, że dziedzic dobrze wiedział kto kradnie w jego majątku i komu trzeba patrzeć na ręce. I choć dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne, te informacje ponoć przekazywał dziedzicowi ksiądz… Jak to było w rzeczywistości, już się nie dowiemy. Dziadek był blisko dziedzica, mieli swoje sekrety, obowiązywała go dyskrecja. I tak było, dziadek nie opowiadał o czym rozmawiali z dziedzicem. Ale też zawsze go dziedzic bardzo szanował. Dziadek chciał dla tych państwa dobrego, sam nie chciał stracić pracy. Dobrze mu tam było, to i nie chciał zmian.

Anna Sasin133

Niebagatelną rolę odgrywał stosunek rodziny ziemiańskiej do wiary i związki dworu z Kościołem. Nie bez powodu Z. Nowacka zauważała, iż jej dziadek był kolatorem w Łukowie. Dla społeczności wiejskiej był to znak, iż dziedzic jest godny szacunku, skoro finansuje kościół, a religia jest dla niego ważną stroną życia.

W Lesznie k. Błonia właścicielem majątku ziemskiego był w okresie międzywojennym Michał Bersohn (1874-1944).134 Bersohnowie (pochodzenia żydowskiego, niektórzy z tej rodziny przeszli na katolicyzm), zgodnie z tradycją ziemiańską, byli kolatorami miejscowego kościoła i zwyczajowo podczas Mszy św. zajmowali swą kolatorską ławkę, mieszczącą się w prezbiterium. Małżonkowie Bersohnowie na tacę dawali od 100 do 200 zł. W sytuacji, gdy nauczyciel miał miesięczną pensję ok. 120 zł. datek na tacę nie był dla księdza krzywdzący. Pracownicy ich majątku narzekali jednak na warunki socjalne i płace za wykonywaną pracę. Opinie takie doszły do proboszcza, ks. H. Hilchena, któremu ambona posłużyła do napiętnowania dziedziców. Podczas kazania powiedział publicznie, że konie w stajniach Bersohna są traktowane lepiej niż ludzie. I w imieniu ludu wymierzył dziedzicom sprawiedliwość. Kazał zrobić dodatkową barierkę i nie pozwolił kolatorom zajmować swojej ławki. Niezadowolenie pracowników stało się powodem konfliktu między księdzem a właścicielami majątku, na zażegnanie którego nie było sposobu. Mediatorem w sprawie został nie byle kto, bo sam prezydent Ignacy Mościcki (ks. Hilchen i Mościcki byli przyjaciółmi ze studiów. W tym gronie był jeszcze ks. Wł. Korniłowicz). Szef państwa odwiedził dziedziców oraz księdza i udało mu się doprowadzić do pojednania zwaśnionych stron. Robotnikom folwarcznym warunki pracy poprawiły się, a ksiądz Henryk przeniesiony został do jednej z parafii warszawskich, co zresztą było mu na rękę, gdyż od początku swego urzędowania na probostwie w Lesznie nie rozpakował nawet do końca swoich bagaży. Miał bowiem ambicje pracowania wśród wiernych w mieście, a nie gdzieś tam na wsi. Nowy proboszcz przywrócił dziedzicom lesznowskim należne im miejsce w prezbiterium. Pamiątką tamtych wydarzeń jest do dziś trudna do usunięcia część barierki.

Stosunki dworu z duchowieństwem na wsi były zazwyczaj dobre. W sprawach politycznych i społecznych księża na ogół zgadzali się z ziemianami, bywali zwolennikami tych samych opcji politycznych. Ponadto ziemianie angażowali się w życiu społeczności parafialnej. Byli nie tylko kolatorami, ale działali w Akcji Katolickiej, wspomagali biednych, finansowali ochronki prowadzone przez zakonnice, fundowali obrazy, podczas procesji Bożego Ciała wspierali księdza niosącego monstrancję itp. Do Pierwszej Komunii Św. dzieci ziemian przystępowały razem z wiejskimi, a z prywatnych kaplic większych właścicieli ziemskich korzystała cała wieś, zwłaszcza gdy do kościoła parafialnego było daleko. Duchowni mieli wielki wpływ na społeczność wiejską, toteż ziemianie wiedzieli, że kościół jest dobrym miejscem do łagodzenia ewentualnych konfliktów z pracownikami rolnymi. Księży i ziemian łączyły niekiedy pokrewieństwa, powinowactwa, a bardzo często poprawne stosunki towarzyskie. Zwyczajem często praktykowanym było zapraszanie księdza proboszcza na obiad niedzielny do dworu, a także na śniadanie wielkanocne. Właściwie we wszystkich wsiach był taki zwyczaj, że w Wielką Sobotę przywożono księdza do dworu i tam odbywało się wspólne święcenie pokarmów. Chłopi stawiali swoje zawiniątka na osobnym stole lub rozkładali na gazonie przed dworem. W sprawach wsi i gminy ziemianie współpracowali również z księżmi.

Dla społeczności wsi ksiądz był autorytetem, ale już mieszkańcy dworu patrzyli na niego nieraz krytycznie, co nie zmieniało faktu, że nadal go do siebie zapraszali. Prof. Jacek Woźniakowski, w rozmowie z księdzem Adamem Bonieckim MIC na łamach „Tygodnika Powszechnego”, zauważał, iż „przed wojną proboszcz odgrywał rolę patriarchy i chyba nie bardzo szanował ludzi. Wychodził z Mszą św. kiedy chciał, przychodził do kościoła, kiedy chciał. Do dworu jechał w niedzielę na śniadanie i wtedy wszystkie starsze ciotki głęboko przed nim dygały i okazywały mu wielki respekt. (…) Zewnętrznie okazywano mu wielki respekt. (…) A kazania! Nasz ksiądz miał tendencję do wygłaszania, zupełnie niepotrzebnie, nieprawdopodobnie długich kazań. Kiedy kazanie się przedłużało, mój dziadek wyciągał z kieszeni zegarek i z ławki kolatorskiej potrząsał nim w powietrzu. Ale były też dwory jak Kleniewskich, gdzie urządzano rekolekcje i zapraszano wybitnych księży. A tacy oczywiście byli, np. ksiądz [Władysław] Korniłowicz w Laskach, który mnie i moją siostrę przygotowywał do pierwszej Komunii św.”135

Kluczkowice (pow. puławski), majątek należący do rodziny Kleniewskich, były znanym ośrodkiem postępu rolniczego, krzewienia oświaty, działalności charytatywnej i religijnej. W pracy społecznej i religijnej wyróżniała się szczególnie Maria z Jarocińskich Janowa Kleniewska (śmiało można powiedzieć, że ziemianki radzymińskie brały z niej przykład), która przed I wojną św. była twórczynią Związku Ziemian i Stowarzyszenia Ziemianek w Królestwie Polskim. W 1918 r. założyła Stowarzyszenie Młodych Ziemianek, którego zadaniem było prowadzenie szerokiej pracy społecznej na wsi. Ponadto, zaprosiła kilka ziemianek, z którymi utworzyła Bractwo Pielgrzymstwa Polskiego, organizację o charakterze religijnym i patriotycznym. Później powstało Bractwo Przemienienia Pańskiego. Duchowym opiekunem światłych, skupionych wokół Marii Kleniewskiej ziemianek, był właśnie ks. Władysław Korniłowicz. On to również bardzo poparł powstanie w Rabce szkoły o wyraźnym obliczu katolickim. Utworzona przez siostry: Irenę, Zofię, Krystynę Szczuka, szkoła kształciła dziewczęta z zamożnych rodzin, przeważnie ziemiańskich, które potem prowadziły pracę społeczną na wsi, w praktyce odpowiadając na potrzeby mieszkającej tam społeczności.

Ważnym ośrodkiem kształcenia duchowego ziemian były Walewice w Łowickiem. Właściciel majątku, Stanisław Grabiński (1891-1930) zapraszał członków Warszawskiej Sodalicji Panów na zamknięte rekolekcje, które prowadzili znani i cenieni duchowni: ojciec Piotr Rostworowski, ojciec Józef Lutosławski, ojciec Jacek Woroniecki, ks. arcybiskup Józef Teodorowicz i ojcowie redemptoryści. Ziemianie Księstwa Łowickiego (jak z tradycji nazywano ten region), prowadzeni przez Grabińskiego, co roku odbywali piesze pielgrzymki na Jasną Górę. Rekolekcje dla ziemian organizowała w Małej Wsi Julia z Lubomirskich Tadeuszowa Morawska (1894-1982). Podobną działalność, o czym będzie jeszcze mowa szerzej, prowadzili w Łabuniach na Lubelszczyźnie: Aleksander Szeptycki (1866-1940) i jego zięć, Stanisław Starowieyski (1895-1941), wyniesiony przez papieża Jana Pawła II na ołtarze. Przypadków, jakbyśmy dziś powiedzieli, samokształcenia duchowego ziemian było więcej. Przywołałbym wielkopolski Czacz, gdzie żona właściciela majątku, Ludwika z Ostrowskich Janowa Żółtowska (1883-1939) organizowała zamknięte rekolekcje dla studentów Uniwersytetu Poznańskiego, narzeczonych, pań z Koła Ziemianek Wielkopolskich, Koła Młodych Ziemianek, Sodalicji Mariańskiej i innych grup. Zapraszała na nie wybitnych rekolekcjonistów, jak np. kardynała A. Hlonda, ks. K. Kowalskiego, o. B. Przybylskiego czy ks. Al. Żychlińskiego. Ziemianom, którzy uczestniczyli w spotkaniach rekolekcyjnych, zapewne było łatwiej pracować z ludnością wiejską.

Nie wszyscy ziemianie cieszyli się autorytetem wśród chłopów, obie grupy zdawały sobie sprawę z ogromnych różnic w mentalności, różnic ekonomicznych i społecznych, jakie je dzieliły. Pozostałości dziewiętnastowiecznych konfliktów wieś – dwór, podsycanych przez zaborców, po odzyskaniu niepodległości jeszcze pozostawiały ślady. Nadto pierwsza połowa XX wieku to czas rewolucji bolszewickiej i wielu konfliktów narodowościowych. Na polskich ziemiach zaraz po zaborach pojawił się problem parcelacji, bezrobocia na wsi i tzw. „głodu ziemi”. Hasła te wykorzystywały ugrupowania lewicowe, ale przede wszystkim ludowe. W dwudziestoleciu międzywojennym w Sejmie trwały spory o kształt reformy rolnej, zapoczątkowanej w 1925 r. Skutki tych wydarzeń były długo odczuwalne, ale jednocześnie następowała poprawa stosunków chłopi – dwór. Miała ona miejsce szczególnie w obliczu kryzysu lat 20. i 30. i tak już było do końca – do reformy rolnej. Chłopi rozumieli bowiem, że ziemianie nie tylko dbają o swoje interesy, ale tworzą lobby na rzecz całego rolnictwa.136

W relacjach pracowników majątków ziemskich pozostało wiele dobrych wspomnień. Najczęściej przypominają oni sobie początek żniw, bo wtedy z rąk dziedziców dostawali pieniądze (ale tylko osoby wybrane, które rozpoczynały w obecności dziedzica ścinkę zboża) i uroczystości dożynkowe, kiedy to właściciel majątku wyprawiał ucztę dla wszystkich swoich żniwiarzy. Ciekawym zwyczajem było też strzelanie przez fornali z batów pod oknami dziedzica. Za to swoiste składanie imieninowych życzeń właściciel majątku musiał również „skapnąć” groszem. Inne miłe sytuacje to np. wspólna zabawa dzieci dziedzica i fornalskich, urządzanie dla nich różnych uroczystości, np. urodzin. Takie wydarzenia powodują, że dziś z perspektywy czasu, we wspomnieniach ziemiańskich i chłopskich dzieci, nie czuje się dystansu między tymi dwoma grupami społecznymi. On jednak był, to tylko małym wówczas dzieciom wydawało się, że nie ma różnicy w zabawach panienki ze dworu i chłopskiej córeczki. Starsi ludzie pamiętają również i to, że w niektórych dworach dzieci fornalskie przychodziły do dworów na lekcje, prowadzone przez nauczycielki zatrudniane przez właścicieli majątków.

Dość powszechne było zakładanie przez ziemianki Kół Gospodyń Wiejskich. Ziemianie czuli się w obowiązku podnosić poziom wykształcenia społeczności wiejskiej, poziom kultury rolnej, włączenie się do życia gmin, podnoszenie stanu zdrowia i obyczajowości wsi137. Praca ziemian i ich żon w tej materii jest ciągle niezauważana i niedoceniana. Ziemianki bardzo poważnie traktowały działalność społeczną na wsi, czego dowodem jest powstawanie różnego rodzaju wydawnictw poświęconych pracy kobiet, np. „Ziemianki”, pisma wydawanego już od 1908 roku przez Towarzystwo Zjednoczonych Ziemianek. Warto zresztą zauważyć, że wychodziły dwie wersje „Ziemianki”: jedna przeznaczona dla ziemianek, druga dla pań wiejskich.

We wspomnieniach ziemianie podkreślają, iż stosunki wieś – dwór były na ogół dobre, a w każdym razie poprawne. Może jednak łatwiej mówić o dobrych stronach, trudniej jest się przyznać do porażek i kłopotów w kontaktach z pracownikami. Trzeba też zauważyć pewną różnicę, o której się na ogół zapomina. Wieś (z punktu widzenia ziemianina) to nie tylko małorolni lub bezrolni chłopi, przywiązani w sensie bytowym do dworu, ale wieś to także posiadacze własnych gospodarstw rolnych, którzy od dworu zależni nie byli. Stosunki tych chłopów z ziemianami były zazwyczaj życzliwe, zwłaszcza, że w większości polskich wsi zlikwidowano już zarzewie konfliktów dwór – wieś, jakim były serwituty. Niekiedy w sprawach gospodarczych zamożniejsi chłopi i ziemianie nawiązywali współpracę.

Jeśli chodzi o pracowników majątków, zrozumiałe, że na dobre kontakty z dziedzicem bardziej mógł liczyć zaufany stangret, lokaj czy klucznik niż fornal pracujący w polu. Nie zmienia to jednak faktu, że praca wszystkich musiała być jednakowo ceniona.

Propaganda komunistyczna w celach politycznych stale podkreślała różnice stanowe, przez co powstał stereotyp, że relacje dwór – wieś opierały się na ciągłym konflikcie. Jak było – wspominają dawni pracownicy i ich rodziny z terenu powiatu radzymińskiego.

Właścicielką Dębinek (pow. radzymiński) była Helena Ossowska (po pierwszym mężu Dzieduszycka). Gospodarowała sama, mocno już starsza, po osiemdziesiątce, wiem, że pięknie śpiewała. Dobrze ją ludzie pamiętają. Pokojówka, która u niej mieszkała, nie narzekała. Majątek duży, do dworu często przyjeżdżali goście.

Ossowska sama nie gospodarzyła, tylko majątek dzierżawiła. Dzierżawców miała kilku. Ja pamiętam jednego, który gonił nas z łąk dziedzica, jak paśliśmy tam krowy. Przychodził i krzyczał. Kiedyś bieda była, jedną krowinę się miało, trzeba było ją nakarmić, żeby mleka dała. Gdy widzieliśmy, że idzie dzierżawca, krowę kijem się waliło i uciekało. O pasanie dwór z nami do sądu nie chodził. Inni zaś, starali się być uczciwi. Mój dziadek na przykład, jak wziął kawałek łąki dziedzica, musiał za to odrobić w polu u właściciela. Szedł wtedy do pracy na dniówki.

Barbara Jachacy138

W Dębinkach był najpierw dziedzic Barylski, który postawił figurkę Matki Boskiej. Dziedzic i ksiądz wspomogli budowę szkoły: ksiądz dał dachówkę, a plac podarował dziedzic Barylski. Sprzedał Dębinki, a kupił książę Michał Woroniecki, władał tu przez kilkanaście lat. Księżna Woroniecka, pobożna, na emeryturze, nieduża, starsza, gruba kobieta. W spódnicy, ale wojskowy, była pułkownikiem. Po majówce zapraszała nas na ciastka, cukierki, dawała chusteczki, żeby noski wycierać, kochała dzieci. Za Woronieckiego przejeżdżał biskup do Niegowa, a tu w Dębinkach zatrzymywał się na obiad.

Od Woronieckiego Dębinki kupił Michał Ossowski, żonaty z Heleną hr. Dzieduszycką. W czasie wojny Dzieduszyccy wyjechali do Anglii, a ich wnuczek, a może prawnuczek już po wojnie, przyjeżdżał do gminy. Pytał o folwark, ale mu powiedzieli, że nie ma już folwarku.

Aleksander Dzieduszycki mieszkał w Porytem – Jabłoniu w Łomżyńskiem, miał tam 20, może 30 włók ziemi.139 Ostatnim właścicielem w Dębinkach był Jerzy Ossowski. Legenda głosi, że pałac wybudował Jan III Sobieski. Kiedyś był większy, stały dwie oficyny połączone z pałacem drewnianą werandą. W oficynie dziedzice mieli wielką kuchnię. Panie, ależ to kuchnia była!… (…)

W 1930 r. byłam pokojówką, miałam wtedy 16 lat. Chodziłam po pokojach i podziwiałam: gzymsy, piece, kominki. Paliło się drzewem, ale ciepło było. A pierwszy hall miał podłogę z kamiennych, kwadratowych kafli. Jak padał deszcz, z kafli wychodziła woda, jak było sucho, dało się suchą nogą przejść.

W pałacu był pensjonat. Przyjeżdżał z Warszawy jegomość, od dziedzica wynajmował pałac, potem ogłaszał, że wynajmuje i przyjeżdżali goście. Płacili na przykład za dwa, trzy dni i przebywali przeważnie od soboty do poniedziałku. Płacili i wymagali, żeby ich dobrze obsłużyć.

Dzieduszyccy w Dębinkach sami gospodarowali, ale im się nie wiodło. Nasieli maku, bobu, marchwi, ale nie było na to kupca. Dzieci ze wsi na makówki chodziły, ludzie kradli w majątku na potęgę, wyrywali marchew itd. Zarządzał Dzieduszycki, ale za dużo miał niepowodzeń i ojciec odebrał mu majątek, a zapisał Jerzemu Ossowskiemu. Na majątku jednak słabo wychodzili, puścili go w dzierżawę. To przynosiło lepsze zyski i z tego żyli. Dzierżawca nasiał zboża, pieniądze za nie brał i też żył.

Zapamiętałam tych dzierżawców: Stanisław Gumowski, Stanisław Plate, potem Zygmunt Bereda (za Beredy był rządca Jabłoński, a potem Franciszek Karpiński). Ostatni dzierżawca – Władysław Moleński, dzierżawił Dębinki od Jurka Ossowskiego. Dwaj ostatni pracowali bez rządcy, sami rządzili. Tak jak Dzieduszyckim, dzierżawcom również nie zawsze opłacało się gospodarzyć. Taki np. Plate; miał duże straty na dzierżawie, że aż się zastrzelił. Regulował za dzierżawę, a oprócz tego musiał wpłacać wkład w gotówce, który miał być dla właściciela gwarancją, że jak by zamierzał uciekać, to pieniądze mu przepadały. Plate miał zniszczone plony, był nieurodzaj, załamał się i skończył życie.

Moi rodzice mieli ziemię, ale jak chciałam się ubrać, to musiałam iść do dziedzica i sobie zarobić. W polu płacili 1 zł za dzień pracy. (…) Mała płaca, ale dobre i to. Bieda duża. (…)

Dziedziców nic nie obchodziło, mieli rządcę i karbowego, którzy pilnowali roboty, stali na ludźmi. Z karbowym i rządcą można sobie było poradzić. Do pracowników roześmiał się czasami, był wdowcem, ale pogodnym człowiekiem, parobki chętnie się zgadzali do roboty, nie było kłopotu. Na wesela się prosilim wzajemnie, tu dobrze wszyscy żyli, tak wspólnie. A jak do roboty, to karbowy musiał swoje robić, taka była jego rola.

Kradzieże. Pamiętam jak chłopy zboże na paszę spuszczali po kryjomu. Kradli, jak się dało!, aby tylko dziedzic nie widział. Kto by się doliczył, który snopek swój, a który dziedzica. Dziedzic nie wiedział ile mu ukradli. Chłop woził wozem swoje i nie swoje. Każdy skorzystał przy dworze.

W czasie żniw robiłam przy zwózce zboża. Snopek żyta miał z 50 kilogramów, rzuciło się go na widły, a potem na następne widły i ten ostatni układał kopę siana. Deszcz padał, mokra byłam, ale musiałam robić. Bo to nie każdy umiał zboże złapać tak na widły.

Na początku żniw przyszedł dziedzic, pasek zboża mu się na nogi kładło, dawał 10 zł. To była uciecha. Albo jak się zboże skosiło, dożynki dziedzic wyprawiał, przepiórkę mu zanieśli, wtedy dziedzic rzucił się pieniędzmi. Goście też w czasie dożynek dawali pieniądze. Ładnie było, chłopy nieśli kosy na plecach, kobiety przepiórki, śpiewali, aż się serce radowało.

A wykopki, szło się z motyką na pole i się grzebało, aby więcej kartofli ukopać. Koparki nie było. Zebrało się kobiet ze dwadzieścia, to przy robocie śpiewały. Różne piosenki.

Już czas, wołają nas,
dzwonek z wieży do pacierzy,
matka z proga do wieczerzy,
czas do domu, czas.

Nagrzebały się kobiety tą motyką, ale wracały do domu zadowolone, ze śpiewem. A teraz to jest całkiem inny świat, ja nie wiem…

Z wysokiego mostu
jeleń wodę pije,
jeleń wodę pije,
powiedz mi dziewczyno,
powiedz mi jedyno,
kto dla Ciebie żyje;
powiedz mi dziewczyno,
powiedz mi jedyno,
kto dla Ciebie żyje.

Apolonia Morka z Dębinek, dawna pracownica majątku Heleny z Sulikowskich i Tadeusza hr. Dzieduszyckich; ok. 2000, fot. P. Sz. Łoś

Krowy na miedzach się pasło, deszcz padał, to od rana do wieczora nie zabrakło piosenek.

Dziedzica gospodarstwo – kosy, motyki, maszyna do młocki, tzw. „parówka” oraz traktor, sprowadzony przez Dzieduszyckiego. Stały inspekty. Ile się w tych inspektach narobiłam! Nowalijki mieli w zimę, młode roślinki nakrywali matami ze słomy, na dzień je odkrywali. Pod szkłem sadzili rośliny do doniczek. Potem hodowali pieczarki.

Co ten dziedzic zjadł? Szykowaliśmy wóz z warzywami i ogrodnik jechał sprzedawać, np. do Urli albo do Tłuszcza. Przywoził dużo pieniędzy i oddawał je dziedzicowi, rozliczał się, a sam brał pensję.

W ogrodzie rozmaite kwiaty rosły. Stawy, ryby były, pływały łódki. Park, rabaty, klomby. Panie! dziedzic miał ogrodnika i on wszystko trzymał w garści. A my pielim, czyścilim uliczki parkowe, gracowalim. Jak tylko wiosna nastawała – to już się szło do ogrodnika do roboty. A pielenia było dużo. O, co jeszcze pamiętam – dwa piękne klomby z bukszpanu, rosnącego wokół pałacu. Rabatki z kwiatami. Ładnie było, uuu! Była wozownia. Cztery kucyki, konie wierzchowe, też – dwa. Do pracy 12 koni. Każdy parobek miał dwa konie pod opieką.

W okupację Dzieduszyckich tu nie było. Tadeusz wsiadł na motor, pojechał i nie wrócił. Był potem we Szwecji. Matka jego, Ossowska, jak się wojna skończyła, nic nie jadła w piątki, wody nie piła, modliła się, aż się dowiedziała co z synami. W czasie wojny był Jerzy Ossowski i dzierżawca. Jerzy zginął w powstaniu warszawskim. Po wojnie Ossowska wyjechała do Warszawy. Ostatniego dzierżawcę Molońskiego Niemcy aresztowali i zginął w obozie. Jak front nastał, dziedziców nie było, po parku łazili partyzanci.

(Apolonia Morka)140

Portret Eryka Kurnatowskiego, dr-a agronomii, senatora II RP, hodowcy koni, zarządcy dóbr jadowsko-łochowskich – własności swej żony Izabeli z hr. Zamoyskich

Właścicielem Nowej Wsi koło Węgrowa był dziedzic Jałowicki. U niego ojciec mój był stangretem przez 25 lat. Mamy ojciec też jeździł z dziedzicem. Jak się rodzice pobrali, to dziedzic wziął na stangreta i ojca.

Brat mój ożenił się z nianią dzieci dziedzica i dlatego ja nie chodziłam do zbiorczej szkoły we wsi, ale do pokoi, do dworu. Uczyłam się razem z dwójką dzieci dziedzica pod okiem nauczycielki. Ale źle się „poczęło” między rodzicami i dziedzicem, więc poszłam do szkoły na wieś.

A źle między ojcem a dziedzicem było kilka razy. Dziedzic wiecznie coś ojcu dogadywał. Był taki czas, że parcelował ziemię i dawał ją ludziom wówczas, gdy pracownik zbliżał się do emerytury. A, że ojciec należał do trzech najstarszych i zasłużonych pracowników majątku, przysługiwał mu kawałek pola. Ziemia (ok. 10 morgów), położona na górze, zwanej Lipcowiec, którą miał mu dać dziedzic, była jednak licha. Ojciec nie wytrzymał i powiedział: „proszę pana dziedzica, tam tylko skowronki się kąpią…” I podziękował za ziemię.

W rodzinie zaczęły się kłopoty, moja bratowa „szumiała”, brat się obraził. Ona jeszcze przychodziła, przepraszała, ale brat się uniósł honorem i małżeństwo rozpadło się. Wtedy też ojciec pogniewał się na dziedzica, podziękował za pracę i poszedł do Osóbna, do innego dziedzica. Ale po 2 latach dziedzic znowu nas ściągnął do Nowej Wsi. Ojciec popracował jakiś czas, a dziedzic znów ojcu dogadywał. „A teraz – mówił ojciec – jak się wyprowadzę, to już mnie pan dziedzic nie zobaczy”. A dziedzic na to: „Józefku, czy wiecie jak teraz ciężko pracę znaleźć?”. Ojciec co postanowił to postanowił, po Nowym Roku zaczął szukać pracy.

Znalazł ją w Jadowie w „zamojszczyźnie”, (majątki Zamoyskich i tak się je nazywało) czyli w dobrach Elżbiety Marii z Zamoyskich (1885-1940) i Eryka (1885-1975) Kurnatowskich.

Zaraz wskazali nasze mieszkanie, ale nie na wsi, tylko w Jadowie; domy pracowników mieściły się na wprost apteki. Dostaliśmy mieszkanie na piętrze domu, w którym mieszkali urzędnicy i karbowy. W podwórzu był następny piętrowy dom, w nim mieszkali ci co doili krowy oraz inni. Sztab administracji znajdował się w Łochowie (pow. węgrowski). W każdym majątku: rządca, pisarz. Te wszystkie majątki, co ja tu zaraz wydzielę, należały do Łochowa, do hrabiego. W każdym hrabia miał swoich ludzi do pracy oraz konie, krowy, dojarki. Pierwszy rządził Zamoyski i należały do niego: Brzóza, Szewnica, Nowinki, Jadów, Dzierżanów, Zawiszyn, Równe i Stefanin. Hrabia Zamoyski zmarł. Objął Kurnatowski, który ożenił się z Zamoyskiego córką. Mieli dwie córki. Lokajami byli Antoni i Józef Kubis. Hrabia Kurnatowski miał konie wyścigowe, które startowały na Służewcu. Posiadał też kamienicę w Warszawie na ul. Smolnej i przeważnie przebywał w mieście. Był senatorem. Córki i żona mieszkały w Łochowie.

W październiku 1939 przyszedł Niemiec, zarządca i objął majątki. Dobry gospodarz był, pracował w Łochowie do 1944 roku. Hrabia Kurnatowski w czasie okupacji mieszkał w Warszawie, a rządca majątku Brzóza p. Szyszkowski (nazywaliśmy go „wujo”) woził mu żywność. Żona Kurnatowskiego oraz córki wyjechały za granicę.

Wokół pałacu był piękny ogród. Ogrodzony. Cieplarnie, uliczki, kwiaty, Bozia była na tzw. Saskiej Kępie. Jest do dzisiaj choć została przeniesiona w inne miejsce. Dziedzic miał też kaplicę, co niedziela się ksiądz Lewicki z Kamionny odprawiano Mszę św. Cała służba chodziła spowiadać się, bo dziedzic musiał wiedzieć co kto ukradł.

Jeszcze po wyzwoleniu było tam pięknie. Teraz to ruina. Jak te PNZ założyli (już po wojnie) to naściągali ludzi, co to nie umieli nic robić. Co oni zrobili z tego pałacu?!

Jak u Kurnatowskich traktowali pracowników? To zależy, jak gdzie kto podpadł. Teść mój wiele lat stróżował przy pałacu. Gdy już miał odejść na emeryturę, hrabia go zwolnił, bo nie chciał, żeby siedział jako emeryt. To teść ukląkł przed hrabianką i hrabią, że będzie pracował do upadku, że nie rzuci pracy. I tak było. Jak stróżował, to hrabina kupiła mu angielski zegarek. Stała w oknie i wołała co godzinę: „Janie, która godzina?”. Musiał mówić. Póki nie miał zegarka, to nie pytała się o tę godzinę. A jak mu kupiła zegarek, to już go kontrolowała, czy na pewno pilnuje domu. Hrabina w oknie stała, pilnowała ludzi. A co ona się narobiła?! Praczka była, służba. Z kuchni, jak się piekły ciastka, a nie udawały się, to teść dostawał.

W Łochowie płacili pieniądze w kasie, a w Jadowie był pokój, siedziała kobieta, która w imieniu rządcy wypłacała pieniądze należne pracownikowi. W Jadowie byliśmy dwa lata. Na trzeci rok ojciec zdecydował, że podziękuję za posadę. Rządca Majewski powiedział wtedy do ojca: „Panie Pełka, poszedł by pan do gorzelni na dozorcę, do Stafanina? Ale tam taka pani jest niedobra, że każdy pracownik pobędzie miesiąc, a może mniej” A ojciec na to: „A ja pójdę”. Przywieźli nas do tego Stafanina. Także dali mieszkanie. Ojciec poszedł do tej pani, ona go polubiła. Stróżował w gorzelni, a obok w tartaku drzewa narąbał, zaniósł pani, a to chodniki wytrzepał. Obsługiwał tych państwa Bobrowskich, umiał się podlizać. Ta pani była tylko z mężem, on był dyrektorem gorzelni, mieli syna, który uczył się w szkole. Byli z ojca zadowoleni. W Stefaninie z kolei mieszkał Ignuc, magazynier. Duży magazyn, do niego zwozili zboże ze wszystkich majątków hrabiego Kurnatowskiego. Przepuszczali przez młynki i na majątki rozdzielali do siewu. Ja często w tych magazynach robiłam. W Stefaninie, przy tej gorzelni byliśmy do przejścia ojca na emeryturę.

Nie miałam chyba 16 lat, jak na początku żniw do mamy przyszedł rządca z karbowym. Powiedzieli, żebym poszła na pole do żniw i ich związała. A mama mnie uczyła jak związać, gdy który przyjedzie ze żniwiarzy. Jak przyjechałam na pole, sierzp (sierp) miałam i z kłosów zrobiłam im takie cztery kółka, ręce im przewiązałam. I jak im zakładałam, mówiłam: „Nie zakładam ni sierzpem ni nożem, tylko darem Bożem”. A oni mi za to, że im powinszowałam płacili pieniędzmi na rękę. Mimo, że młoda byłam, to karbowy z rządcą przykazali mi iść do żniw na pole, by zrobić to podwiązanie, żebym ich wszystkich przyjęła. Kupę pieniędzy przyniosłam tego dnia! Każdy dawał: 2 zł. lub 5 zł. To dużo, bo dniówka kosztowała 1 zł. w pierwszej kategorii. Druga kategoria 90 gr., a trzecia 70 gr. Ten, który miał pierwszą kategorię, to musiał umieć wszystko. Kośnik musiał umieć kosić, a kobieta wiązać zboże tak, aby maszyna tzw. garściówka mogła je zebrać. Karbowy dzielił krokami odcinki i wyznaczał ile każdy musiał związać. To trzeba było się dobrze uwijać. Pot oczy zalewał. Rządca Majewski polubił mnie. Pamiętam, że on miał takie przysłowie „tsia krew”. Przyszedł do karbowego i mówi: „Słuchajcie, dzisiaj Janka, „tsia krew”, idzie na pole”. Taki był zwyczaj i ja musiałam wedle niego robić.

Biednie było, a dziedzic żądał ludzi do roboty. Brat rano uczył się w szkole, a po obiedzie chodził czyścić buraki, albo robić porządki w podwórzu. Najstarsza siostra wyszła za mąż. No i matka mówi: „Panie karbowy, ja zgodzę na posyłkę jakiegoś mężczyznę”. A karbowy: „Nie! Janka będzie, „tsia krew” w magazynie przy zbożu, a jak goście przyjadą, to musi przyjść do mnie do pokoi. A jak trzeba, to ją wyślę do ludzi do pracy”. Nie dał mamie zmówić kogoś na posyłkę, więc robić musiałam ja. Sadzili kukurydzę, byłam potrzebna, to karbowy wołał: „Janka, idź te wrony opędzać!”.

W majątkach uczyli się praktykanci. I przyjechał taki młody, elegancki chłopak. No ja… dzieciak byłam. Podchodzi i rozmawia. Na drugi dzień, ja wyszłam, on znów jedzie. Mówię do mamy: „Mamo, ja się boję, wszędzie tyle żyta, ja sama…” Mama poszła i mówi: „Proszę pana rządcy, przecież to dzieciak. Ten pan pisarz przyjeżdża, ona się boi. Da pan taką dorosłą dziewczynę do roboty”. Ja się bałam, bo to rozmaicie było w majątkach. Była dziewczyna, co ją jakiś chłopak w oborze złapał, dziecko jej zrobił. To ja pamiętam.

Po dożynkach do Łochowa z każdego majątku przyjeżdżali żniwiarze i rozpoczynały się dożynki. Ubrana w czerwone gandówki, czerwony pasek i różową sukienkę, przeważnie wręczałam wiązankę hrabinie. A druga dziewczyna wręczała hrabiemu. Piękna wiązanka, zrobiona ze zbóż i kwiatów,

na trzech nóżkach, elegancko. A wianek był okrągły, duży. W czasie dożynek hrabianki stały z tyłu, za hrabią i hrabiną. Szliśmy od bramy, od Bozi. A pierwsze szły my – jadowianki, a następnie z innych majątków, jedna za drugą. No i żeśmy śpiewały:

Plon niesiemy, plon.
Do naszego Pana w nowy dom.
Żeby zdrowo plonowało,
po sto korcy z mendla dało,
plon niesiemy, plon.
Do naszego gospodarza,
w nasz wspólny dom.

Potem podchodziłam z wiązanką i mówiłam:

Przynieśliśmy plon, z całego pola zbiór.
To srebro, to złoto, przynieśliśmy z ochotą.
Zżęli, związali, gospodarzom w ręce oddali.

I wręczałam hrabinie, dostawałam 10 zł. (to dużo było). A później śmy w szeregi stawali, rozmaitości wyśpiewywali, np. na karbowego:

Niech się karbowy nie kryje przed nami,
bo my go widzimy wszystkimi oknami.
Bo i my się nie kryli, tylko do roboty chodzili.

Długo żeśmy śpiewały. Bryczką nas przywieźli i nazad odwieźli. I dożynki dla pracowników w Jadowie wyprawili. Na następny rok, znów – Janka z dożynkami. To już trochę starsza byłam. A na trzeci rok ojciec podziękował za pracę. Pojechaliśmy do tego Stefanina.

Janina Kujawska141

Wieliczna była filią dóbr łochowskich (od Łochowa ok. 8 km.), ale majątek mały. Blisko nigdzie nie było pracy, mieli rodzice tylko parę morgów i moja mama dlatego tam chodziła do pracy. Zapolski się nazywał, rządca (może dzierżawca). Za tydzień pracy mama zarobiła tylko tyle, co kosztowała ćwiartka żyta. Bardzo mało. Przeważnie mama pieliła, bo tam był sad i warzywa. Jak dzieciaki poleciały, żeby tam jakie jabłko zebrać spod jabłonki, to zaraz Zapolski leciał z pasem. Źle ludzi traktowali. A mama chodziła, bo były ciężkie czasy, trzeba było zarobić. Nas pięcioro dzieci, ojciec w wojsku stracił oczy. Nie umiał pisać, nic, tylko bieda. Kilka lat mama we dworze pracowała. Zapolskim się dobrze powodziło, ale ludziom dobrze zarobić nie dawali.

Genowefa Szewczyk142


  1. J. Kujawska, relacja, Łochów, marzec 2000.
  2. Statystyka Polski…, op., cit., s. 76.
  3. Wynagrodzenia robotnicze, „Gazeta Rolnicza”, Warszawa 10.10.1924, s. 1020/1021.
  4. Z. L. Wiśniewski, relacja, Warszawa 17.12.1999.
  5. W. Roszkowski, Gospodarcza rola większej prywatnej własności w Polsce 1918-1939, Warszawa 1986.
  6. Pamiętnik J. z Ryszkiewiczów Bukowskiej,
  7. T. Bukowski, Pamiętnik Tadeusza Bukowskiego,
  8. Z. Leniakowa, z d. Kaźmierczak, ur. 1925, pracownica dawnego majątku Machnatka (pow. grójecki), relacja lipiec/sierpień 1999.
  9. J. Wojtunik, z domu Zalewska, ur. 1925 i A. Wojtunik, ur. 1921, pracownicy dawnego majątku Machnatka w (pow. grójecki), relacja, Machnatka, lipiec/sierpień 1999.
  10. Por też: M. Ślusarska (red.), Dwór, plebania, rodzina chłopska. Szkice z dziejów wsi polskiej XVII i XVIII wieku, Warszawa 1998.
  11. J. Bisping, relacja, Płock 7/8.12.2000.
  12. Z. z Lewickich Nowacka, relacja [w:] Czy ostatni romantycy. Z dziejów rodziny Lewickich z Ławek k. Łukowa, „Gościniec”, Polskie Radio „Radio dla Ciebie”, Warszawa 11.07.1999.
  13. Cz. Sasin, mieszkanka wsi Chrzęsne koło Tłuszcza, relacja, Chrzęsne, listopad 1999.
  14. A. i T. Sasin, mieszkańcy Tłuszcza, relacja, Tłuszcz, listopad 1999.
  15. W. Wojdecki, Dzieje Leszna i Puszczy Kampinoskiej, Leszno koło Błonia 1998, s. 15.
  16. Święty dystans. O dawnych i nowych czasach z Jackiem Woźniakowskim rozmawia ks. Adam Boniecki MIC, „Tygodnik Powszechny”, nr 19/17 maja 2000.
  17. P. Sz. Łoś, Szkice do portretu ziemian polskich XX wieku, Warszawa 2005, s. 118-120.
  18. Sz. Rudnicki: „Ziemiaństwo polskie…”
  19. Barbara Jachacy, z domu Gietka (ur. 1933), bratanica Apolonii Morki; relacja, Dębinki 6.06.2000.
  20. Włóka miała 30 morgów. 2 morgi bez ćwierci jest w hektarze. 56 arów = 1 morga.
  21. Apolonia Morka, z domu Gietka (ur. 1914), pracownica majątku; relacja, Dębinki 6.06.2000.
  22. Janina Kujawska z domu Pełka (ur. 1923), córka Józefa Pełki, stangreta w Nowej Wsi u Jałowickich, później pracownika dóbr łochowskich i jadowskich oraz Stefanii z domu Krupa; relacja, Łochów marzec 2000.
  23. Genowefa Szewczyk, z domu Zając, c. Stanisławy, pracownicy dóbr Wieliczna i Pawła Zająców; relacja, Łochów marzec 2000.

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.