gierke powstanie

1 sierpnia 1944 – Pamięć niech wiecznie trwa…

Rodzeństwo. Ich było pięciu i ona jedna. Dziś Pani Irena – wołomińska nauczycielka, mimo swoich 99 lat doskonale pamięta tamten czas, czas II wojny światowej, okupacji hitlerowskiej i Powstania Warszawskiego. Trzech jej braci brało udział w Powstaniu Warszawskim, ona wraz mężem Janem Łukomskim działała w ruchu oporu. Pierwszy z nich: Wituś – zaginął podczas walk w powstaniu, miejsca pochówku i zwłok nie zidentyfikowano. Walduś – walczył w Śródmieściu (kwatera przy ulicy Zielnej 45). W stopniu starszego strzelca był dowódcą kompanii. Po upadku powstania przebywał w Obozie Landorsf w Opolu – Stalag VII B. Po wojnie osiadł w Anglii. Leszek – podczas powstania walczył na Starym Mieście oraz w Śródmieściu. Został ranny, miał przestrzeloną prawą rękę. Po powstaniu był internowany, najpierw w Ożarowie, później przebywał w Obozie Jenieckim XIB Fallingbostel, 6J Dorsten oraz w komanderówce w Krefeldzie. Znalazł się w Armii Andersa we Włoszech, a następnie w Anglii. Po demobilizacji przebywał w Afryce. Ostatecznie osiadł w Perth w Australii.

Waldemar Gerke „Kowalski” i Leszek Gerke (Gierke) „Sokół” już nie żyją. Dzięki staraniom siostry – Ireny Łukomskiej, ich prochy spoczęły w rodzinnym grobowcu na Warszawskim Cmentarzu Ewangelicko-Augsburskim przy Młynarskiej w Warszawie. Leszek Mieczysław Gierke spisał swoje wspomnienia i zamieścił pod przewrotnym tytułem: „Jak to na wojence ładnie”:

Fot. ze zbioru Ireny Łukomskiej,
Powstańcy Warszawscy: Waldemar i Leszek Gierke

„W okresie najokropniejszych wydarzeń, wiosną 1943 roku wstąpiłem w szeregi Armii Krajowej do zgrupowania „Krybara” w obrębie Śródmieścia. Do tej jednostki wciągnął mnie kolega o pseudonimie „Sęp”. Przyjąłem pseudonim „Sokół”. Moja działalność ograniczała się do sabotażu transportów wojskowych, ciągnących szosą na wschód w okolice Miłosnej, Wesołej i Rembertowa, zbierania informacji o ruchu wojsk i kolportażu prasy podziemnej. Czasem przewoziłem broń i amunicję. W tym samym czasie uczęszczałem na tajne komplety w celu uzyskania małej matury.

W początkach 1944 r. z kolegą „Sępem” zaczęliśmy kurs szkoły podoficerskiej i jednocześnie kurs handlowy „Hankowskiego”. Ani jednego, ani drugiego kursu nie ukończyłem. Przeszkodził mi w tym wybuch powstania.

W dniu wybuchu powstania, z punktu zbornego, w suterynie domu przy Nowym Świecie wysłani byliśmy z kolegą „Sępem” na Plac Zamkowy nr 1 w celu odebrania od dozorcy domu przechowywanych tam: lekkiego karabinu maszynowego, kilkunastu granatów zaczepnych i obronnych. Wysłano nas zbyt późno. Gdy znaleźliśmy wreszcie dozorcę i wymieniliśmy hasło oznajmiając, po co przybyliśmy, była już godzina 16.40. Wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia strzelał niemiecki karabin maszynowy. Dozorca domu początkowo nie chciał wydać nam broni obawiając się o bezpieczeństwo mieszkańców domu w przypadku schwytania nas przez Niemców. Po długich pertraktacjach, gdy zapadł zmrok, zgodził się. Wydobyliśmy z piwnicy ukrytą broń i wykonaliśmy „skok” wzdłuż budynków do ulicy Piwnej. Tam już była nasza placówka. Pracowano przy budowie barykady. Zameldowaliśmy się u dowódcy i przedstawiliśmy naszą sytuację. On oznajmił, że chwilowo łączność ze Śródmieściem przerwana, że nie ma potrzeby abyśmy wracali, że gdyby nam się nawet udało dotrzeć na nasz punkt zborny, to nie ma gwarancji, że odnajdziemy nasz rodzimy oddział. Powiedział, że on wcieli nas do swojej kompanii i bierze na swoją odpowiedzialność wszelkie konsekwencje, a gdy sytuacja się unormuje, on wszystko oficjalnie załatwi. Nam nie robiło różnicy, czy bić się będziemy na Starówce czy w Śródmieściu. W ten sposób, całkiem przypadkowo, od 1 sierpnia dzieliłem los z moimi kolegami w 102 Kompanii ppor. Zdzisława Meyzela „Mierosławskiego”, Batalionie „Bończa”, Zgrupowania „Róg”.

Broniliśmy barykad u wylotu ulic na Plac Zamkowy, przede wszystkim Podwala, Piwnej i Świętojańskiej. Często wspieraliśmy zagrożone oddziały w różnych punktach Starego Miasta, szczególnie, gdy dowództwo naszej kompanii przejął por. Zbigniew Blichiewicz „Szczerba”. Miałem wtedy 19 lat. To był przeciętny wiek powstańca, chociaż nie brakowało w naszych szeregach czternasto – piętnastolatków.

Pamiętam, czwartego dnia powstania, od Wisły, Nowym Zjazdem, podjechał w pobliże Kolumny Zygmunta, niemiecki czołg. Po krótkim rozpoznaniu zaczął ostrzeliwać nasze barykady. Nie byliśmy w stanie w skuteczny sposób zareagować, bo za daleko był od nas na rzut butelką z benzyną, a kule karabinowe odbijały się od pancerza jak groch od ściany. Czekaliśmy aż podjedzie bliżej. W pewnym momencie, zanim ktoś zdążył temu zapobiec, dwaj chłopcy, nie więcej niż piętnastoletni wybiegli przed barykadę i jeden z nich oddał kilka strzałów z małokalibrowego rewolweru w kierunku czołgu. Usłyszeliśmy grzechot karabinu maszynowego i w chwilę później ujrzeliśmy obu chłopców leżących na bruku, zbroczonych krwią. Jeden z nich jeszcze żył. Przyczołgał się do barykady i udało się nam przeciągnąć go na naszą stronę. Zanim sanitariuszki odniosły go do szpitala, zmarł. Ostatnie jego słowa wzywały na ratunek matkę. Wydarzenie to wstrząsnęło całą załogą barykady na Piwnej. Myślę, że wszyscy mieliśmy wyrzuty sumienia, że pozwoliliśmy malcom wymknąć się poza barykadę. Nikt jednak o tym nie mówił, natomiast postanowiliśmy (jak zwykle bywa na wojnie) pomścić naszych młodych towarzyszy broni. To były chyba pierwsze ofiary, jakie poniosła nasza 102 kompania”.

W pierwszych dniach powstania Stare Miasto było całkowicie opanowane przez oddziały powstańcze. Ludność cywilna, upojona poczuciem zwycięstwa, szalała. Z okien wielu domów powiewały flagi. Nas, powstańców, traktowano jak bohaterów, oswobodzicieli. Początkowo nasza działalność ograniczała się do likwidacji tzw. „gołębiarzy”, Niemców, których powstanie zaskoczyło na Starówce i którzy ukrywając się na poddaszach domów, strzelali do powstańców i do cywilów. Chodziliśmy także na patrole w rejon zamku. Ubrani byliśmy jednolicie w niemieckie mundury z magazynów na Stawkach, zdobytych przez nasze oddziały w drugim lub trzecim dniu powstania. Jedynie biało-czerwone opaski na ramieniu lub hełmie odróżniały nas od żołnierzy niemieckich. Brak broni i amunicji uzupełnialiśmy młodzieńczym zapałem, żądzą zemsty za wyrządzone krzywdy oraz znajomością terenu.

Najpowszechniej używaną bronią były własnej produkcji granaty zwane „filipinkami” i „sidolówkami” oraz samoczynnie zapalające butelki z benzyną. Te ostatnie przyczyniły się do zniszczenia wielu nieprzyjacielskich czołgów.

Z biegiem czasu zdobyta broń zasilała nasze szeregi. Po kilku pierwszych, stosunkowo spokojnych dniach, z Woli zaczęły napływać niepokojące wieści o pacyfikacji ludności cywilnej. Oddziały kolaboracyjne, złożone w większości z Ukraińców oraz Brygady Dirlewangera składającej się z bandytów i kryminalistów, w bestialski sposób mordowały dziesiątki tysięcy bezbronnych, Bogu ducha winnych mężczyzn, kobiet i dzieci.

Siódmego sierpnia nieprzyjaciel opanował Wolę. Byliśmy w kotle, otoczeni ze wszystkich stron, odcięci od reszty miasta. Nasz opór opłaciliśmy ogromnymi stratami. Początkowo chowaliśmy poległych kolegów pojedynczo z honorami wojskowymi, a teraz w trzecim tygodniu walk, do głębokich dołów składa się nieraz dziesiątki ofiar. My, żołnierze, giniemy rażeni kulami lub odłamkami pocisków czołgowych i granatników. Nieprzyjaciel nie jest w stanie używać przeciw nam lotnictwa ani ciężkiej artylerii w obawie, że będzie razić własnych żołnierzy. Sąsiadowaliśmy z nimi czasem przez pokój lub ścianę. Gorzej było z ludnością cywilną. 80 tysięcy ludzi stłoczonych na małym obszarze chroniło się w piwnicach, z dala od naszych stanowisk. Tutaj nieprzyjaciel bez obaw i skrupułów, za pomocą samolotów, ciężkiej artylerii i rakiet, systematycznie niszczył niemal wszystkie zabudowania, nie szczędząc kościołów ani szpitali. W ciągu kilkunastu dni na Stare Miasto spadło 1500 ton bomb. Pod gruzami zginęły dziesiątki tysięcy ludzi. Cała dzielnica była obrócona w ruiny, nad którymi unosił się swąd i odór rozkładających się ciał. Kompletny brak czystej wody. Brak żywności. Amunicja na wyczerpaniu. Niemieckie czołgi i samobieżne działa kruszyły barykady.

Pomimo ogromnej przewagi ogniowej, wspierana lotnictwem, artylerią i czołgami, elita armii niemieckiej, „pancerni grenadierzy” nie mogli przełamać oporu powstańczej załogi „Starówki”. Trzynastego sierpnia, ohydnym podstępem usiłowali zachwiać ducha w obrońcach barykad u wylotu ulic na Plac Zamkowy. W pobliże barykady na Podwalu podjechał czołg napełniony materiałem wybuchowym i zaopatrzony w zapalnik czasowy. Gdy załoga barykady zaatakowała czołg, obrzucając go granatami i butelkami z benzyną, załoga czołgu zbiegła. Nasi chłopcy szybko ugasili płomienie pełzające po opancerzeniu, po czym uruchomili silnik i z triumfem wjechali „zdobytym” czołgiem w głąb Podwala. Wieść o tym sensacyjnym wydarzeniu szybko obleciała pobliskie barykady i setki ludzi, żołnierzy i cywilów zbiegło się podziwiać tę niecodzienną zdobycz. Gdy czołg dojechał do pierwszych domów przy ulicy Kilińskiego, nastąpiła straszliwa eksplozja, w wyniku, której zginęło około 450 osób, 150 żołnierzy z batalionów harcerskich poniosło śmierć. Po wielu nie pozostał żaden ślad. Okoliczne domy do wysokości pierwszego piętra nosiły ślady tej okropnej masakry.

Nieprzyjaciel koncentrował cały swój wysiłek w celu przebicia sobie arterii: wschód – zachód, od Mostu Kierbedzia do już wcześniej opanowanej Woli. Sytuacja stała się beznadziejna. Na dodatek złego, ludność cywilna odwróciła się od powstańców. Była stanowczo wrogo do nas nastawiona. Szpitale przepełnione. Brak lekarstw, opatrunków, jakichkolwiek środków do utrzymania higieny. Do dezynfekowania używana była wódka, której na szczęście było pod dostatkiem. Ciężkie operacje, jak amputacje itp. wykonywane były bez środków znieczulających. Raz miałem okazję przyjrzeć się z bliska temu, co się tam działo. Pomagałem naszej sanitariuszce odnieść mego rannego kolegę do szpitala w kościele św. Jacka (niemal wszystkie kościoły służyły jako szpitale). Zanim weszliśmy do wnętrza, w moje nozdrza uderzył przykry odór, który spotęgował się wielokrotnie, gdy weszliśmy do wewnątrz. Oczom moim ukazał się widok, który prześladuje mnie do dnia dzisiejszego. Na stołach, na pryczach, siennikach i wreszcie na gołych podłogach, rzędami leżeli ciężko ranni i poważnie chorzy ludzie. Wykrzywione bólem twarze, błyszczące od gorączki oczy, pokrwawione bandaże. Zewsząd słychać było wołanie o pomoc. Kilka postaci: lekarzy i sióstr niegdyś w białych fartuchach krążyło wokół w bezradnej rozpaczy. Istna makabra… Oczywiście nie zostawiliśmy kolegi w szpitalu. Umieściliśmy go w piwnicy z rodziną naszej sanitariuszki. Ona przychodziła zmieniać mu opatrunki.

Druga połowa sierpnia 1944 roku była z całą pewnością najtrudniejszym okresem mojego życia. W pierwszych dniach traktowałem powstanie jako wielką, fantastyczną przygodę. Nie wątpiłem w to, że zwyciężymy. Wierzyłem, że przyjdzie pomoc, że dobro pokona zło. Bo jak może być inaczej, przecież jest Bóg i widzi jak cierpią jego wyznawcy. Jakich zbrodni dopuszczają się „panowie tego świata.” Kiedyś, gdy było naprawdę gorąco, gdy śmierć zbierała obfity plon, zwierzyłem się z moich myśli memu towarzyszowi broni, chłopakowi z Woli. Ten uśmiechnął się sarkastycznie mówiąc „ależ z ciebie frajer „Sokół”, nie wiesz, że Pan Bóg na urlopie od 1 września 1939 roku”. Często wspominałem jego słowa, gdy wokół mnie ginęły tysiące ludzi.

Nasza kompania poniosła ogromne straty. Ze stanu około 180 (licząc tych, co dołączali się do nas przez cały czas walk) pozostało nas, zdolnych do służby, zaledwie dwudziestu kilku. W tym prawie wszyscy pielęgnowali różne rany lub obrażenia. Mnie też ta „przyjemność” nie ominęła. Odłamek pocisku z działa czołgowego ugodził mnie w prawe ramię, zatrzymując się na kości. Odczuwałem piekielny ból. Co gorsze, nie wiedziałem jak groźna jest rana, na samą myśl o pójściu do szpitala oblewał mnie pot. Nasza sanitariuszka zabandażowała ranę, czym mogła i przykazała nosić rękę na temblaku. Jednak nie zawsze udawało mi się dostosować do jej instrukcji.

Wszyscy cierpieliśmy na brak snu. Brak wody nie pozwalał się myć. Przez bez mała miesiąc nie zmieniałem bielizny i nie zdejmowałem butów. Cywile, tłumnie przechodzili z białymi flagami na niemiecką stronę. Gdy wszystko, wydawało się stracone i każdy z nas po swojemu robił rachunek sumienia i zrezygnowany przygotowywał się do śmierci, rozeszła się wiadomość, że będziemy próbowali przebić się do Śródmieścia. Wiadomość ta wpłynęła na poprawę samopoczucia. Zaczęliśmy znów myśleć pozytywnie. Czyściliśmy broń i nawzajem dodawaliśmy sobie otuchy. Mieliśmy przebijać się od Placu Krasińskich, w kierunku na Ogród Saski i dalej do ulicy Królewskiej, obsadzonej przez naszych żołnierzy z Batalionu „Kiliński”. Nocą, gdy miało nastąpić natarcie, Plac Krasińskich zapełniony był doszczętnie przez mające się przebijać oddziały szturmowe oraz przez tłum cywilów, który miał zamiar pospieszać za oddziałami szturmowymi. Czekając na rozkaz do natarcia, obserwowaliśmy rakiety świetlne wystrzeliwane przez Niemców. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że podczas, gdy my szykowaliśmy się do ataku, nieprzyjaciel przygotowywał dla nas niespodziankę. Gdy koło drugiej nad ranem ruszyło nasze natarcie, wówczas powitał nas huraganowy ogień karabinów maszynowych i granatników. Nie sposób było posuwać się dalej w tym nawale ognia. Kontynuowanie ataku przyniosłoby zagładę żołnierzy oraz ludności cywilnej. Padł rozkaz wycofania się na pozycje wyjściowe i powrotu do swoich oddziałów. Wróciliśmy na stanowiska, zdumieni, że nasza barykada obsadzona przez dwóch słabo uzbrojonych młodych chłopców nie została zaatakowana i zdobyta przez nieprzyjaciela. Widocznie wróg obawiał się zasadzki.

Byliśmy kompletnie zdruzgotani wydarzeniami ostatnich godzin. Szerzyły się pogłoski, że mamy przedostać się do Śródmieścia kanałami ściekowymi. Wiedzieliśmy od dawna, że tą drogą przechodzą łącznicy z meldunkami i jest czasem przenoszona amunicja. Trudno sobie jednak wyobrazić, w jaki sposób dwa do trzech tysięcy żołnierzy ma się przemknąć, nie zwróciwszy na siebie uwagi nieprzyjaciela. Przecież Niemcy muszą wiedzieć o naszych kanałowych wędrówkach.

Perspektywa tej przeprawy nie bardzo przypadła mi do gustu, ale był to jedyny, aczkolwiek wątpliwy sposób, uratowania sobie życia. Mimo woli przyszła mi na myśl moja nieudana eskapada kanałowa. W połowie sierpnia nasza kompania była nieźle uzbrojona w różnorodną zdobyczną broń, ale niestety, z amunicją było wprost tragicznie. Idąc na stanowiska otrzymywaliśmy po kilka sztuk naboi. Ratowały nas często butelki z benzyną i własnej produkcji granaty. Te ostatnie robione dla nas przez jeńców pod nadzorem naszego doświadczonego pirotechnika. Materiał wybuchowy pochodził z niemieckich niewypałów, a pojemniki z rur kanalizacyjnych i różnych blaszanych puszek.

Według powszechnego mniemania Żoliborz dysponował dużą ilością wszelakiej amunicji. Należało tylko przedostać się do naszych towarzyszy broni, a oni wspomogą nas hojnie. Jedyną drogą przedostania się tam był kanał. Nikt się w tę podróż nie kwapił, więc pociągnęliśmy losy. Tak zostałem jednym z trzech, na których miało polegać zaopatrzenie w amunicję naszej kompanii. Dołączony do nas przewodnik oznajmił, że drogę tę przebył wiele razy, że „to tak jak spacer w Łazienkach”. Zeszliśmy po klamrach w czeluść studzienki i ku naszemu zdziwieniu i zarazem uciesze, stwierdziliśmy, że woda sięga zaledwie łydek. Ruszyliśmy naprzód w kompletnej ciszy posuwając stopy po dnie, aby nie pluskać. Z powodu ciemności każdy z nas trzymał swego poprzednika za pas, lub za bluzę żeby się nie pogubić. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę z tego, że czegoś brak. Kompletna cisza kłuje w uszy. Jakbym się znalazł w innym świecie. Wybuchy bomb, pocisków artyleryjskich, grzechot karabinów maszynowych i trzask pojedynczych strzałów, to wszystko pozostało na górze. Tutaj panuje niczym nie zmącony spokój. Czasem tylko da się odczuć drżenie, coś w rodzaju lekkiego trzęsienia ziemi. Woda znalazła drogę do wnętrza saperek i przyjemnie chłodzi stopy.

Rozmyślałem o rodzinie, o dziewczynie pozostawionej na Piwnej, o chłopaku SS-manie, którego w przeddzień dosięgła seria z mego peemu, zanim się zorientował, że do tego samego pokoju, przez inne drzwi, wkroczył jego śmiertelny wróg – byliśmy tak samo umundurowani. Moje rozmyślania przerwało zatrzymanie się mego poprzednika. Kilka kroków przed nami, z otworu w sklepieniu kanału sączyło się światło. Nasz przewodnik oznajmił szeptem: „Na górze szkopy, przechodzimy pojedynczo pomału.” Posuwając się ostrożnie pod włazem słyszeliśmy głosy strażników. Udało się, mogliśmy odprężyć napięte mięśnie, szliśmy dalej. Po kilku minutach postój. Nasz przewodnik oznajmił, że po krótkim odpoczynku będziemy forsować burzowiec (miejsce, gdzie zbiega się kilka kanałów). Trzeba się trzymać liny umocowanej na lewej ścianie kanału. Prąd wody porwie tego, kto nie utrzyma się liny i poniesie go głównym kanałem w kierunku Wisły, gdzie mocna, stalowa krata zamyka wylot.

Staliśmy kilka minut rozmyślając, czy nasza kondycja fizyczna, osłabiona brakiem snu i marnym odżywianiem potrafi pokonać stojące przed nami przeszkody. W pewnym momencie, z kierunku burzowca usłyszeliśmy kilka szybko po sobie następujących eksplozji. Widocznie Niemcy usłyszeli jakieś odgłosy z kanału i zadecydowali, za pomocą dynamitu zablokować przejście. Po chwili poczuliśmy jak poziom wody zaczyna się powoli podnosić. Cuchnąca woda pełza wyżej i wyżej. Gdy sięgnęła piersi, strach chwycił za gardło. Każdy z nas liczył się z tym, że może w każdej chwili zginąć, okazji ku temu było aż nadto, ale przecież nikt nie wyobrażał sobie tak ohydnej śmierci. Ruszyliśmy z powrotem, z wielkim trudem, gdyż teraz szliśmy pod prąd. Ku naszemu zdumieniu i ogromnej uldze, woda nie podnosiła się wyżej. Przewodnik tłumaczył, że największe niebezpieczeństwo minęło, gdyż woda rozeszła się do bocznych kanałów. Teraz cała w tym rzecz, aby dotrzeć do punktu, gdzie zaczęliśmy wędrówkę. Brnęliśmy krok za krokiem opierając się ramionami o ściany kanału.

Z biegiem czasu zaczęliśmy odczuwać coraz większe zmęczenie. Napięte do ostateczności mięśnie nóg dawały się we znaki, a odór brudnej cieczy rozsadzał głowę. U kresu sił, zmęczeni do ostatnich granic, dotarliśmy przed wieczorem do punktu wyjściowego. Pomimo naszego rozczarowania z powodu nieudanej wyprawy po amunicję, nasi koledzy, potrafili zdobyć się na żarty pod naszym adresem. Nikt się do nas nie chciał zbliżyć, bo czuć nas było na kilkanaście metrów. Całe szczęście, że znalazło się jeszcze trochę ciepłej wody i mogliśmy się jako tako umyć. Trochę zapasowego ubrania zastąpiło śmierdzące ciuchy.

Miałem żywo w pamięci tę paskudną przygodę, nic więc dziwnego, że perspektywa przejścia kanałami do Śródmieścia nie budziła we mnie entuzjazmu. Niestety, nie miałem wyboru, rozkaz należało wykonać. Mogłem wyjść wcześniej z grupą rannych, ale wolałem iść z kolegami, z którymi się zżyłem i wiedziałem, że w każdej okoliczności mogę na nich polegać. Byliśmy wszyscy psychicznie i fizycznie kompletnie wyczerpani. Niektórzy po prostu padali z nóg. Gdyby Niemcy wtedy zorientowali się w naszej sytuacji mogliby bez wielkich strat opanować całe Stare Miasto i oczywiście w ten sposób uniemożliwić nam ewakuację oddziałów kanałami do Śródmieścia. Zamiast atakować piechotą i czołgami, od świtu bombardowały samoloty i rozlegała się kanonada artyleryjska. Teren w okolicy Placu Krasińskich był pod nieustannym ogniem. Samoloty zrzucały bomby, co kilkanaście minut i ostrzeliwały z działek pokładowych. Istny „Sądny Dzień”.

Małe grupki cywilów starały się dostać do włazu, ale nadaremnie. Wejścia strzegli żandarmi Barrego. Było już całkiem widno, gdy do naszych stanowisk dotarł rozkaz opuszczenia barykady i udanie się w pobliże włazu. Zluzowały nas oddziały osłonowe. Udaliśmy się na róg Miodowej i Długiej. Czekaliśmy na naszą kolejkę. Należało wykonać skok przez ulicę, wzdłuż której strzelały karabiny maszynowe. Wyglądało to trochę jak rosyjska ruletka. Trzeba odczekać na odpowiednią chwilę i w kilku susach dopaść do wejścia, do włazu, najbezpieczniej było, gdy samoloty zrzucały bomby i panowało ogólne zamieszanie. Samo wejście do włazu było ubezpieczone workami z piaskiem. Wokół leżały zwłoki tych, co nie zdążyli…

Naszej grupie, resztce 102 kompanii udało się dostać do włazu. Zeszliśmy po klamrach w dół, w otchłań studzienki, żegnając „Starówkę”, którą pokochaliśmy w ciągu 31 dni piekła. Wielu kolegów, ciężko rannych towarzyszy broni, zostało w szpitalach pod opieką nielicznych lekarzy i sióstr. Większość z nich później zginęła z rąk pijanego, rozbestwionego żołdactwa.

Droga do Śródmieścia biegła pod ulicą Miodową, Krakowskim Przedmieściem i wreszcie pod Nowym Światem do Wareckiej, gdzie za rogiem był właz będący celem naszej wędrówki. Odcinek kanału od Długiej do Krakowskiego Przedmieścia przebyliśmy „wygodnym” kanałem o wysokości ponad dwa metry. Resztę drogi pochyleni, prawie na czworakach. Tutaj kanał miał zaledwie 1m 10 cm. Po drodze dla „urozmaicenia” naszej podróży, Niemcy wlewali i podpalali ropę. W ten sposób próbowali wywołać panikę, co z pewnością pociągnęłoby za sobą śmierć wielu żołnierzy. Do paniki nie doszło, chociaż krztusiliśmy się od dymu.

Śródmieście

Wyjście na Wareckiej przyniosło mi olbrzymią ulgę, tak fizyczną jak i psychiczną. Czułem, że uciekłem śmierci spod kosy. Widok stosunkowo czystych ulic, kamienic z szybami w oknach i ludźmi na ulicach, po tym, co opuściliśmy na Starówce, wydawało się po prostu sennym marzeniem. Załoga Śródmieścia, oraz cywile witali nas z pewnym szacunkiem. Pomimo kompletnego wyczerpania wyglądaliśmy bojowo. Wszyscy mieliśmy broń, co w Śródmieściu było rzadkością. Zakwaterowano nas w gmachu Konserwatorium na Okólniku. Chociaż od dwóch dni prawie nic nie mieliśmy w ustach, zmęczeni do ostatnich granic, zasnęliśmy twardym snem na prowizorycznych posłaniach. Po kilku godzinach obudziliśmy się piekielnie głodni i usłyszeliśmy, że „zaopatrzenie nie jest jeszcze zorganizowane.” Przypomniały mi się wtedy kłopoty z zaprowiantowaniem na Starym Mieście. Gdy magazyny na Stawkach były ciągle jeszcze w naszych rękach, postanowiliśmy zaopatrzyć nasz kompanijny magazyn w żywność, której na Stawkach było „bez liku”.

Pozostawiliśmy na barykadzie nieliczną załogę i ruszyliśmy w kierunku magazynów werbując po drodze tragarzy. Za pomoc obiecaliśmy im połowę żywności dostarczonej do naszej kwatery na Piwną. Ochotników znalazło się wielu, bo zapasy żywności u ludności cywilnej były skąpe. My, żołnierze stanowiliśmy eskortę a zarazem osłonę dla „kolumny transportowej.” Gdy dotarliśmy do bramy wejściowej na teren magazynów, napotkaliśmy tam dwóch żandarmów majora Barrego. Zagrodzili nam drogę i oznajmili, że bez specjalnej przepustki z dowództwa Starego Miasta, nikogo na teren magazynów nie wpuszczą. Wiedzieliśmy, że nie po to organizowaliśmy całą wyprawę, żeby teraz odejść z kwitkiem. Zagroziliśmy żandarmom, że jeśli trzeba będzie, to nie zawahamy się na użycie broni i wejdziemy do środka, że nie mamy zamiaru głodować, a na szukanie dowództwa w celu uzyskania przepustki nie mamy czasu. Nasza determinacja w połączeniu z groźbą, odniosła pożądany skutek. Po krótkiej naradzie zgodzili się nas wpuścić, ale za okazaniem jakiejś wiarygodnej przepustki. Podchorąży dowodzący naszą grupą odszedł na bok na chwilę i powrócił z „przepustką” na kartce wyrwanej z notesu, zaopatrzonej w nieczytelny podpis.

Gdy weszliśmy na teren magazynu nie mogliśmy się nadziwić ogromowi różnych artykułów żywnościowych. Oczom naszym ukazały się tysiące worków cukru, mąki, kaszy, grochu, ryżu. Olbrzymie sterty puszek z konserwami, beczułki z oliwą, skrzynie z owocami i warzywami. Słowem, wszystko, co można było wymarzyć i czego łaknęli powstańcy i ludność cywilna. Nasi tragarze zorganizowali się w małe grupki i rozsądnie wybierali najpotrzebniejsze do codziennego życia artykuły. Cukrem w kostkach i orzechami dokarmialiśmy się do końca walk na Starym Mieście. Wieść o naszej udanej wyprawie do magazynów rozeszła się szybko i inne oddziały i wreszcie cywile postanowili uczynić to samo. Dzięki temu Stare Miasto nie cierpiało głodu.

Kilka dni po „nielegalnym” zaprowiantowaniu przez nas Starego Miasta, Niemcy zaatakowali i zdobyli magazyn na Stawkach. Szkoda, że nasze Dowództwo zaraz po zdobyciu magazynów nie postarało się rozprowadzić żywności po całym terenie miasta. Może nie potrzeba by było tłumaczyć nam, że „zaopatrzenie jeszcze nie zorganizowane”. Trudności z wyżywieniem w Śródmieściu trwały do końca powstania. Nękani głodem ludzie jedli koninę, psy i koty.

Naszą 102 oraz 101 kompanię, po trzech dniach odpoczynku pchnięto na Powiśle, gdzie Niemcy dążyli do opanowania terenu między mostami Kierbedzia i Poniatowskiego. W międzyczasie odnalazłem na Śródmieściu swoją rodzinę i dzięki staraniom mego brata byłem operowany przez jego znajomego pułkownika Grucę, w celu wydobycia odłamka z ramienia. Rana goiła się błyskawicznie i po kilku dniach zdolny byłem do służby.

Powiśla broniliśmy wraz z oddziałami zgrupowania „Krybara” do 7 września, kiedy to zmuszeni byliśmy do wycofania się na drugą stronę Nowego Światu. Podczas przeprawy, 6 września 1944 roku, zginął dowódca naszego batalionu Rotmistrz „Bończa” – Franciszek Sobecki.

Resztki 101 i naszej 102 kompanii, w sumie nie więcej niż pięćdziesięciu żołnierzy, zakwaterowano przy ulicy Zgoda l. Stanowiska bojowe zajęliśmy na terenie Poczty Głównej na Placu Napoleona i utrzymaliśmy je aż do kapitulacji. Padły dzielnice: Żoliborz i Mokotów oraz Przyczółek Czerniakowski. Drugiego października ustały walki na terenie Warszawy a piątego nasze dowództwo ogłosiło kapitulację i złożyliśmy broń. Warszawa zapłaciła drogo za 63 dni „wolności”. Strat w ludziach nie sposób ustalić. Szacowane są na 150 tysięcy do ćwierć miliona zabitych. Zabudowania zniszczone w 80 proc. Zabytki i dzieła sztuki, dorobek kilkuset lat zniszczyły bomby i strawiły pożary. A ludzie, którzy przeżyli powstanie, czy będą kiedyś mogli wykreślić z pamięci ten koszmar 63 dni? – Myślę, że chyba tak, bo znów śpiewamy: „Jak to na wojence ładnie” mimo, a może właśnie dlatego, że dramatyczne losy rodzin powstańców splotły się z dramatycznymi losami naszej ojczyzny.

Opr. na podstawie wspomnień byłego żołnierza Armii Krajowej, uczestnika Powstania Warszawskiego, jeńca wojennego obozów; XIB Fallingbostel, 6J Dorsten oraz komanderówki w Krefeldzie – Leszka Mieczysława Gierke.

Tygodnik Wieści Podwarszawskie
nr 31-35/2011

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.