Robotnicze rozmowy

Siedliśmy w szarym pokoju szarego budynku huty szkła w Wołominie — Kazimierz Musialek, Alfred Pilich, Szwedowski i ja. Musiałek jest drobny, szczupły, niewielkiego wzrostu, na półetacie, za windziarza w hucie pracuje. Emeryt. Alfred Pilich, tęgawy, o inteligentnej twarzy, też starszy facet, Szwedowski wysoki, czarniawy, z czarnym wąsem i gładkimi czarnymi włosami, kuleje. Ale więcej chodzi niż siedzi, jakby mu brak było niee kawałka nogi, a siedzenia. Nie usiedzi, bo jest przewodniczącym Rady Zakładowej, a na tej posadzie nie noga dokucza, tylko nerwy. Więc chodzi prezes Szwedowski i pali “Sporty”.

Pierwszy, po starszeństwie, Kazimierz Musiałek głos zabrał.

— Ja, Musiałek Kazimierz, urodziłem się w Wołominie w rodzinie robotniczej dnia 5 maja 1907 roku. Wykształcenia nie posiadam, jestem samoukiem. W życiu swoim warunków na naukę nigdy nie miałem, bo życie moje od najmłodszych lat było wypełnione pracą i walką. Dwie huty były w Wołominie: udziałowa i kapitalistyczna. W 1917 roku, jak miałem 10 lat, zacząłem pracować w udziałowej — Wywołuje to niedowierzanie i śmiech — wtrąca Alfred Pilich. — Jak to jest — pytają, miał 10 lat i już mógł pracować? Ja sam spotkałem się z dwoma takimi przepadkami, raz jak załatwiałem nagrody jubileuszowe, drugi raz w sądzie.

Kazimierz Musiałek nie lubi, żeby mu przerywać, bo kto lubi? Ale życie nauczyło go anielskiej cierpliwości, więc nie daje nic po sobie poznać i mówi dalej po kolei, żeby było wiadomo jak było.

— Już w 1926 roku wybuchł strajk. Zyskali na mm cokolwiek majstrowie, pomocnicy nic. Tak to przeważnie jest — ten, co ma mniej, to i mniej dostanie, albo nic. To w 1927 roku młodzież porzuciła pracę. Przeciw niektórym majstrom trzeba było używać kamieni i rękoczynów. W 1928 roku me mogłem już dostać jakiejkolwiek pracy. Najboleśniejsze było to, ze ci uprzywilejowani wyśmiewali się ze mnie i przygadywali, żebym był grzeczniejszy, to może by się jakaś robota znalazła. Tymczasem moja sytuacja stawała się z dnia na dzień gorsza. Żona była w ciąży, a ja nie miałem ubezpieczalni, ani pieniędzy i nie byłem w stanie wydźwignąć się z tej biedy. Zapałałem nienawiścią i nosiłem się z zamiarem zabicia kierownika lub dyrektora i samemu skończenia ze sobą. Tak było. Na szczęście znalazłem pracę w cegielni w Kobyłce. Sezonowa to była praca, do jesieni. Wiosną Ręglewski produkcję powiększył, ludzie zaczęli wracać, ale o poprawie warunków nie było mowy. Wokół huty zaczęły pojawiać się po raz pierwszy czerwone sztandary zarzucone na druty telegraficzne, ulotki i odezwy do robotników. Brałem w tym udział razem z Mikołajem Biernatem i wiem, że istniała w hucie komórka KPP. W 1930 r. właściciel zamknął zakład — tym razem na dwa lata. Ludzie poszli do magistratu korzystać z funduszu bezrobocia przez 11 tygodni.

Przyszła okupacja – jedni poszli do lasu, inni rzucili się do handlu, a ja wróciłem do huty. Kierownikiem był Kukułka, potem na kierownika obu hut — “Vitrum” i “Praca” przysłali Niemca, Mues Florenc się nazywał. Prezes wtrąca: — Jak tu wtedy, w 1940, zacząłem po raz pierwszy pracować, 11 lat miałem. Syfony nosiłem. Były tu syfony robione za majstra Komblibusa. Już nie żyje. Zarobki były nędzne, zarabiałem 30 złotych tygodniowo, a kilo chleba białego na czarnym rynku 20 złotych kosztowało. Były jeszcze deputaty i co człowiek ukradł i wyniósł, to mógł jakoś żyć z tego. A ten Mues, to był pułkownik SS, podobno arystokrata i na szkle się nie znał. Wprowadził za to przepustki, które były bardzo ważne. Kto miał wezwanie na wywóz do Niemiec, to z taką przepustką nie jechał. Dlatego za okupacji dużo młodzieży tu pracowało.

— Ja nie chciałbym być źle zrozumiany — ciągnie Kazimierz Musiałek — ale powiem, jak było z tym Muesem. Gdzieś latem 1943 roku zabili tu jacyś trzej Ukraińca. A tu była masa niemieckiego wojska, Ukraińców, rożnych kałmukow. Za jednego — 50 naszych wzięli i postawili pod ścianę. Ja też byłem pomiędzy nimi. I wtedy Mues poprosił do siebie niemieckiego dowódcę i załatwił ze nas nie rozstrzelali. Tylko musieliśmy stać i patrzyć, jak jednego wieszają. Dla przykładu. To miał być jeden z łych trzech, co Ukraińca rąbnęli. Drugi wypadek. Jesienią 1943 roku trzech ludzi chciało wysadzić wiadukt w Wołominie. Ładunek eksplodował, ich zabił, a wiadukt został cały. Niemcy pomimo tego zrobili blokadę i wybrali wszystkich mężczyzn co do jednego i ustawili na placu. Mues zabrał wtedy wszystkich zatrudnionych u siebie i kazał im nie wychodzić z zakładu. Tych, co zostali, rozstrzelali, a resztę wieźli. A ja żyję. To inny Niemiec.

— Przyszedł front — ciągnie dalej Kazimierz Musiałek. Jak Mues zabierał się do ucieczki, to zastawił pisemko, ze ja i jeszcze trzech jesteśmy do pilnowania huty. — My jeszcze wrócimy — powiedział. – Ukryliśmy się w kanałach i siedzimy. Przyszli Niemcy, jak im tam, minierzy, żeby wysadzić komin. Dwóch ich było. Pokazaliśmy im ten świstek i daliśmy bimbru. Był — bo robiliśmy na miejscu. I poszli sobie. Gdyby wysadzili komin, to nie wiem, kiedy byśmy tu znów zaczęli pracować. Po wyzwoleniu było nas w zakładzie z dziesięciu, reszta rozstrzelana, wywieziona, rozproszona. Zaraz w 1944 toku wstąpiłem do PPR, bo swoje w życiu przeszedłem.

I opowiadał, jak opał dla szkoły przywoził, żeby dzieci miały ciepło, jak brał udział w porządkowaniu terenu — w tym miejscu jest ogródek jordanowski — i jak po prowizorycznym torze z Mińska trzy wagony zboża dla miasta przywieźli, żeby ludzie chleb mieli. Wiosną 1945 egzekutywa PPR wybrała Kazimierza Musiałka propagandzistą. Angażował się, bo jak powiada — wiedział, ze będzie to już zakład robotników i nikt me wypędzi go z pracy, że nie będzie narażony na szykany i poniewierkę.

— Na wiosnę 1945 roku też już byłem w Wołominie, z tułaczki wróciłem — wspomina przewodniczący Szwedowski, co nie może na miejscu usiedzieć — Jak Rosjanie mieli wejść, to nas Niemcy wysiedlili do Legionowa. Ojca zabrali na okopy pod Józefów i już nigdy me wrócił, brata starszego wywieźli do Niemiec. A my z metką i siostrą wróciliśmy 22 lutego aż z Częstochowy, gdzie dotarliśmy okrężnymi drogami. Pamiętam — jak wróciliśmy — to był tu obraz nędzy i rozpaczy. Większość budynków huty była spalona

— Ja wtedy z dalekiej podróży wróciłem — włącza się Alfred Pilich. Żeby opowiedzieć — muszę cofnąć się w czasie — Mieszkam w Wołominie od 1935 roku. Rodzice przeprowadzili się z Woli, z Warszawy gdzie się wychowywałem do czternastego roku życia. Wtedy podjąłem pracę w hucie, też jako pomoc przy warsztacie.  Przed wojną mieszkało w okolicach Wołomina sporo kolonistów niemieckich. A ja w 1939 roku byłem bardzo czynny w obronie przeciwlotniczej, współdziałałem z wojskiem w zwalczaniu niemieckiej dywersji. I zaraz na początku 1940 r wywieźli mnie na roboty. I tak dobrze, że się na tym skończyło — widocznie niewiele wiedzieli. Wskazali mnie Meier i Zymmerman. Jak mnie wzięli, to przykazali: tylko się nie opieraj i nie próbuj uciekać, wiemy coś ty za jeden. Miałem 18 lat. Całą okupację przepracowałem w gospodarstwie niedaleko Berlina. Odczułem, co to znaczy być człowiekiem bez ojczyzny.

Niech pan popatrzy: Aibeusbuch für Ausländer — czyli książka pracy dla cudzoziemców. W rubryce przynależność państwowa: bezpaństwowiec. Nam wtedy, w 1940 roku, a i później, też powtarzali — Polski nie ma i nie będzie! A ja 3 maja 1940 roku powiedziałem swojemu gospodarzowi: dziś nasze święto państwowe. Stary, a miał już około osiemdziesiątki, pyta — jak u was się świętuje, pracujecie w tym dniu, czy nie? Ja mówię — nie. — No to nie pracuj — on na to.

Po tygodniu przyjechało trzech esesmanów i zbili mnie do nieprzytomności. W domu przy wszystkich robotnikach i Niemcach. Drugi raz bili mnie za odmowę pracy dla sąsiada mojego właściciela. Mój nic o poleceniu tamtego nie wiedział, więc odmówił. Przyszło czterech żandarmów zaprowadzili mnie do miejscowej restauracji, bo tam była największa sala, spędzili wszystkich pracujących we wsi robotników polskich i bili mnie publicznie — Jak Niemiec każe, obojętnie kto — to wykonać! Zrozumiano?

Wiosną 1945 roku wróciłem do kraju. Niektórzy zostali z różnych względów, najczęściej w nadziei na lepsze życie, za granicą. Ja wróciłem, żeby drugi raz nie przeżyć tego poniżenia u obcych. Do ojczyzny wracałem… Zacząłem pracować jako dmuchacz szkła w spółdzielczości.

Znów siedzimy w szarym pokoju w budynku huty w Wołominie. Żeby pogadać o tym, jak komu w życiu poszło już po wojnie, jak w pracy i jak w domu. I znów po starszeństwie Kazimierz Musiałek zaczął, co do PPR-u w 1944 wstąpił, bo w życiu swoje przeszedł.

— Jesienią uruchomiono wannę i zaczęliśmy dawać tak upragnioną produkcję. Mimo że nie było dachu nad głową, nie przeszkadzało to nam pracować. Radość rozpierała piersi, marzenia stały się rzeczywistością, że to wszystko nasze. Ludzie zaczęli się lepiej odżywiać. Muszę wspomnieć, że w okresie okupacji podczas pracy robiliśmy świadomie długie przerwy, żeby nie dawać wrogowi dużej produkcji. Po wyzwoleniu również robiono przerwy – z przyzwyczajenia. Nie mogłem się z tym pogodzić. Dlatego postanowiłem pierwszy dać przykład. Za mój wysiłek w pracy społecznej i przykład, jak się powinno pracować w Polsce Ludowej, zostałem odznaczony w 1949 roku, jako pierwszy, Odznaką Przodownika Pracy.  Docenili człowieka — nie powiem.

Od 1952 do 1953 roku przewodniczącym KZ PZPR byłem i przewodniczącym Rady Zakładowej. Również Zarząd Ligi Kobiet wybrał mnie do komitetu budowy żłobka w Wołominie. Dostałem Odznakę X-lecia PRL, Tysiąclecia Państwa Polskiego, Srebrny Krzyż Zasługi, Medal XXX-lecia PRL. Ale w 1967 roku trzeba było iść na emeryturę.

Zamyślił się Kazimierz Musiałek, chociaż nigdy się nie zamyśla, a prosto i sprawiedliwie do życia podchodzi i mówi po kolei jak było. Więc teraz Alfred Pilich o sobie opowiedział.

— Od początku, jak tylko wróciłem mieszkałem tu i działałem w tutejszym klubie sportowym, a także w OM TUR. Przez pewien czas byłem sekretarzem tej organizacji. W 1951 roku, jak huta zaczęła produkować ozdoby choinkowe na eksport — ściągnęli mnie ze spółdzielczości. Wkrótce zostałem przodownikiem pracy, a w latach 1956 do 1964 sekretarzem Rady Zakładowej, jednocześnie radnym Miejskim i Wojewódzkiej Rady Narodowej. W 1965 roku wróciłem do produkcji, do swojego zajęcia dmuchacza. Wtedy dostałem odznakę resortową i Odznakę Zasłużonego Pracownika. Odznaczeń mam wiele i państwowych, i związkowych. W listopadzie ubiegłego roku przeszedłem na rentę. Teraz pracuję społecznie, m. in. w Komisji Historycznej naszego zakładu.

— Ja wszystkie roboty na początku wykonywałem — przypomina sobie prezes Szwedowski. Tam, gdzie posłali — człowiek szedł. Następnie oddelegowany zostałem do prac młodzieżowych. Choć nie byłem partyjny — partia wysyłała. Potem teren, teren. Wróciło się z terenu, wszy się wytrzęsło, dzieci policzyło i z powrotem. A to kontraktacja zboża od chałupy do chałupy, przymusowa kontraktacja mięsa — z książką uzgadniać. Cały były powiat wołomiński i część garwolińskiego zjeździłem. Była akcja „Tysiąc“ i proponowano mi pracę w aparacie rad narodowych. Awans. Odmówiłem. Pomyślałem — okres przejściowy i co ze mną będzie bez szkoły? Chciałem maturę zrobić, a sekretarz mi na to: maturę to my przed życiem zdajemy. I nie puścił. Szkołę skończyłem później z wynikiem bardzo dobrym, zrobiłem też dyplom mistrza w zawodzie. Jestem instruktorem w szkole przyzakładowej.

W 195o roku miałem wypadek samochodowy. Byłem akurat przewodniczącym Powiatowej Komisji Handlu, na kontroli zaopatrzenia sklepów w okresie przedświątecznym. Odszkodowanie? Praca honorowa, społeczna, to jest honor. Ale odszkodowanie się należy. A noga sztywna. Dostali mi pochwały, mam dyplomy, odznaczenia.

Członkiem partii jestem od 1954 roku, w latach 1956—1957 sekretarzem Komitetu Zakładowego byłem, a sekretarzem organizacji oddziałowych — wiele razy. Moja podstawowa działalność to jednak w związkach zawodowych. Prezesem Rady Zakładowej jestem od 1976 roku. Tak wyszło. Formowaczem wyrobów szklanych byłem, w szpitalu amputowali mi nogę. Zrobili mnie przewodniczących Rady Zakładowej. Wiedziałem jaki to kawałek chleba — ościsty i gorzki. Ja nie mam nawet czasu protezy sobie załatwić. Uciekłem ze szpitala, bo mi nogę chcieli z biodra wyjąć, zacząłem chodzić i się poprawiło. A w ogóle, na podstawie doświadczeń tych lat pracy i porównań, to ja wiem jedno — w sprawach socjalnych możemy sporo zrobić, ale w innych…

Trzeci raz siedliśmy w szarym pokoju w hucie szkła w Wołominie. Doszedł jeszcze jeden robotnik dobry — formowacz szkła ręcznie — Tadeusz Burza, lat 37, urodzony na Pelcowiźnie, wychowany w Ząbkach, zamieszkały w Zielonce. Siedliśmy znów, żeby pogadać, szczególnie — jak się osobiste sprawy potoczyły, jak z mieszkaniem — jednym słowem, jak się żyje. Tym razem prezes Szwedowski zagaił.

— Ożeniłem się w 1950 roku, mam czworo dzieci. Na warunki lokalowe nigdy mc narzekałem, bo sprowadziłem się do żony, która miała mieszkanie. Potem, jak pierwszy blok oddano do użytku, to dwa pokoje z kuchnią dostałem. Najstarsza córka, Elwira, pracuje w hucie jako cechowaczka szkła, Krzysztof skończył Technikum Szklarskie — też pracuje w hucie i przygotowuje się do egzaminu wstępnego na AGH, Andrzej ma siedem semestrów technikum i ma chęć uczyć się dalej. Najmłodszy — Marek ma 2,5 roku. Chciałbym, żeby się uczyli, ale dobrze, że poznają smak pracy — bardziej docenią wartość nauki. Dlaczego w hucie? Wybór szkoły, a co zatem idzie, pracy, nie jest pełną prawdą. Dobrze, ze w Wołominie jest Technikum Szklarskie i że się dostali, bo na jedno miejsce przypada już 2—3 kandydatów. A jest tylu nie dlatego, żeby hutnikami chcieli zostać, ale żeby świadectwo technikum mieć. Jest jeszcze tu ogólniak, ale po ogólniaku, jeśli się nie studiuje, to zostanie się gryzipiórkiem. Życie potwierdziło to, co mówię.

— Już jak ja zaczynałem w 1955, nie było za dużo chętnych do zawodu — dodaje Tadeusz Burza — Teraz jest jeszcze mniej. Kończy szkołę przyzakładową 30 — a zostaje 2—3. Na te lżejsze asortymenty są jeszcze chętni, ale na cięższe — nie ma. Wolą nie zarobić i nie narobić się. Tak jest chyba wszędzie. Ze mną to było tak — ojciec pracował, brat pracował, a ja jeść nosiłem, wpadałem popatrzyć. Pociągało mnie to. Poszedłem na pomocnika i po trzech latach zarabiałem 4000. To był na tamte czasy pieniądz. Ożeniłem się w 1960 roku, mam dwoje dzieci: Urszulę lat 14, Adama lat 8. Dobrze córce idzie nauka, z nagrodą zdała. Żona pracuje w WZOP na Lubelskiej. Oboje pracujemy na zmiany i przeważnie mijamy się w domu. Cóż można planować? Chciałbym dzieci wyprowadzić do kultury. Starsza wybiera się na polonistykę. Czas wszystko pokaże. Oboje zapisani są do Spółdzielni Mieszkaniowej „Zielonka“.

— Mam syna i dwie córki, wszyscy w hucie — zaczął Kazimierz Musiałek. Syn w hucie od wyzwolenia w warsztacie mechanicznym. Jedna córka w kadrach, druga — młodsza cechuje szkło. Mam wnuczkę 21-letnią i prawnuka! Mieszkanie? Przed wojną hutnicy w 99 procentach mieli zakładowe mieszkania, ale jakie? — pojedynka 4 x 4 m, bez wygód, wszyscy na kupie. I tak mieszkałem do 1956 roku, kiedy dostałem w blokach. Starsza córka, ta z kadr, dostała 10 lat temu, a syn w ubiegłym roku. Najmłodsza mieszka ze mną. U nas w Wołominie, to tak idzie.

— Ja mam tylko jednego syna, tak się złożyło — zaczął Alfred Pilich. Tu się urodził w 1947 roku, tu skończył liceum i poszedł na warszawską Akademię Medyczną. Uczył się bardzo dobrze, ukończył studia z wyróżnieniem w 1970 roku i pracuje w nowym, wołomińskim szpitalu. Zrobił, jako chirurg, specjalizację I stopnia. Mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, dostałem w 1964 roku, mieszkam z synem, bo choć żonaty, nie ma mieszkania. Przedtem mieszkaliśmy w pokoju z kuchnią bez wygód. Jak spojrzeć za siebie — to te lata przepracowane w hucie pozwoliły mi poznać ludzi. Życzliwych, ofiarnych. Jestem ławnikiem w sądzie, a to doświadczenie przydaje mi się w lepszej ocenie ludzkich spraw. O ludziach w sumie mogę mówić dobrze.

— Ja na koniec powiem tak — rzeki Kazimierz Musiałek. — Nie mieliśmy łatwego życia. Ani za sanacji, ani za okupacji, ani zaraz po wojnie. Po wojnie, to często nawet wolnych niedziel nie było. Często jazda do PGR-u w Równem, bo się nim opiekowaliśmy. I tam ziemię obrabiać, żeby więcej chleba było. Nieraz to i po fajerancie, w taki dzień. Zarobek do końca, jak pracowałem, był ograniczony do 2000—2500 złotych. Jak się więcej wyrobiło, to tak liczyli, nawet ze Zjednoczenia przyjeżdżali — że jak to?! Z tym zarobkiem poszedłem na emeryturę. Jak było przeżyć za 1500 złotych? W 1971 roku przyznano m. Krzyż Kawalerski i teraz, to ja mam 3200 złotych, nie licząc półetatu w hucie. I ja już jestem spokojny. Życia nie zmarnowałem, chociaż ciężko było.

— Zmian człowiek na bieżąco nie dostrzega — dodał prezes Szwedowski. Potrzebna refleksja i dopiero wszystko się wyłania. Nie ma już kurników, z jakich składał się stary zakład. Nie ma porównania. Z tamtych czasów został tylko komin, teraz podłączony do kotłowni. Kiedyś nie było urządzeń socjalnych — teraz są. Jest piękny Dom Kultury. To dorobek naszej pracy, nasz udział. Nadrobiliśmy w sprawach wypoczynku. Kiedyś było 20 skierowań na wczasy, w tym 2—3 skierowania rodzinne — teraz mamy własny ośrodek na 700 osób rocznie. Ale problemy były i są. I tu się najbardziej wyładowują. Pójdzie do dyrektora, to inaczej rozmawia, a tu obraża się, bo z produkcji. A ja skąd jestem — nie z produkcji? My wszyscy — skąd jesteśmy?

Janusz Oleksiewicz

Stolica – warszawski tygodnik ilustrowany
R. 32, 1977 nr 30 (24 VII)

Więcej tego autora:

+ There are no comments

Add yours

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.