Miron Cichecki przyjmuje mnie w swoim niewielkim, gustownie urządzohym mieszkaniu na osiedlu Lipińska. Częstuje wyśmienitą nalewką i zaczyna barwną opowieść o latach spędzonych w Wołominie. Urodzony w Warszawie, gdy jego ojciec Józef był sekretarzem gminy Bródno, zamieszkał w Wołominie w 1934 roku i przez następne lata służył temu miastu najlepiej jak umiał.
Opowieść o czasach, które minęły, są dokumentowane fotografiami. Trzyletni Miron w krótkich spodenkach i z krótkimi włosami obciętymi na pazia, rodzice, eleganccy państwo Cicheccy z małym Mironem, zdjęcie z gimnazjum, przedwojenne zdjęcie w kostiumie reprezentacji narodowej, zdjęcie teściowej, spowinowaconej z Żeromskim (- Bardzo ładna kobieta była, prawda? – pyta pan Miron), teścia, kompozytora i dyrygenta, który mieszkał w Sosnowcu w tym samym domu, co Kiepura. Zdjęcie z podchorążówki, z pierwszą miłością na wakacjach 34 roku, ślubne z uśmiechniętą parą młodą.
– Dużo pamiętam, jak na moje możliwości. Przecież mam 84 lata i tej pamięci może już zabraknąć.
Mieszkam tutaj od 1983 roku i ciągle nie mogę się przyzwyczaić. Może dlatego, że czterdzieści lat przeżyłem w tym samym domu, tuż koło wielkiego dębu, przy ul. Powstańców. Mieliśmy trzy pokoje z kuchnią, a do ogródka wychodziło się wprost z balkonu. Ale w 1963 roku właścicielka domu zaproponowała nam w zamian mieszkanie spółdzielcze na osiedlu. Zadecydowała żona, która miała już dość palenia węglem w piecach. I tak znaleźliśmy się tutaj, na osiedlu.
Pyta pani, czy czuję się zasłużony dla Wołomina. Tak, jak powiedziałem w swoim, wygłoszonym w dniu odbierania nagrody przemówieniu, jest to bardzo duże wyróżnienie. Doceniono moją działalność, 64 lata poświęcone temu miastu. Przyznam, trochę nieskromnie, że spodziewałem się tego wyróżnienia. Tyle lat działalności społecznej… Wystarczy powiedzieć, że do „Huraganu” zapisałem się jako sportowiec w 1934 roku. Zresztą, jeszcze rok temu to ja biegać mogłem. Ale teraz czuję, że ze mną jest coraz gorzej. Na początku roku dopadła mnie grypa i chyba osłabiła mięsień sercowy, stąd złe samopoczucie.
Jak tu mieszkać, jak żyć
– W 1934 roku zaproponowano mojemu ojcu stanowisko burmistrza, początkowo komisarycznego, Wołomina, Źle się wtedy działo w tym mieście. Ani jedna ulica nie była wybrukowana. Ta, która obecnie nazywa się Legionów, a kiedyś Długa, to był wyłącznie piach. Gdy było mokro – zamieniała się dla odmiany w roztopy. Żadnych chodników, na pierwszy rzut oka było widać, że to biedne miasto. I ludzie też skromnie po tej wojnie żyli. Wszyscy byli na dorobku, ciężko pracowali i marnie zarabiali. Wołomin był wówczas hotelem dla Warszawy, mieszkało tutaj dużo kolejarzy, konduktorów, kierowników pociągu. Pamiętam, w czasie okupacji miałem dużo kolegów w branży kolejarskiej, rozwozili ulotki konspiracyjne. Istniała już wówczas huta „Vitrum”, do dzisiaj spotykam ludzi, którzy z rozrzewnieniem wspominają pracę w niej. Wszyscy, którzy po wojnie zadeklarowali się jako ludzie lewicy, pochodzili z rodzin hutniczych.
Oprócz Polaków przed wojną w Włominie mieszkali Żydzi, stanowiący około 60 procent mieszkańców i nieliczni Rosjanie, rodziny białogwardzistów. Prawie cały ówczesny przemysł był w rękach Żydów. Mianowicie fabryka łóżek żelaznych, teraz można się uśmiechać, ale wtedy takie łóżka były bardzo popularne, młyn, garbarnia, fabryka narzędzi rolniczych. Handlu polskiego wówczas w Wołominie było niewiele.
Gdy mój ojciec w 1934 roku przyjechał do Wołomina, nie miał gdzie zamieszkać. Musiał czekać cały rok, aż został wybudowany dom przy ul. Piłsudskiego. Naprzeciwko, tam gdzie obecnie jest gazownia, był początek trasy tramwaju konnego, który jeździł do Górek Mironowskich. Wołominek i Sławek były wówczas dzielnicami letniskowymi, znanymi ze specyficznego klimatu, zdrowego dla astmatyków. Połączenie ze stolicą nie było wówczas najgorsze, pociąg, zazwyczaj zatłoczony, kursował co godzinę.
Pierwszą rzeczą, jaką mój ojciec zrobił w Wołominie, było uruchomienie elektrowni miejskiej przy ul. Fabrycznej, obecnie Daszyńskiego. Wcześniej była zepsuta i czynna jedynie przez dwie godziny dziennie. Głównym specjalistą i prawą ręką burmistrza d/s technicznych był inżynier Mossakowski, brat sławnego chirurga. Niezadługo potem, z inicjatywy ojca powstała miejska betoniarnia, która produkowała płyty chodnikowe, krawężniki, wszystko dla potrzeb miasta. Żeby wreszcie można było budować te ulice. Zaczęto od ul. Kościelnej i obecnej Legionów. Równocześnie rozwijało się indywidualne budownictwo. Reprezentacyjną ulicą w mieście, poza wymienionymi, była Powstańców. Powstała na terenach rozparcelowanych przez właścicieli Wołomina, rodzinę Wojciechowskich. Mieli swój dworek w miejscu, gdzie obecnie buduje się sąd. Powstańców była bez wątpienia najładniejszą ulicą w mieście. Jako pierwsza, w 1936 roku miała lokalną kanalizację, kiedy całe miasto wylewało jeszcze ścieki na ulicę.
Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem Wołomin, to powiedziałem: – Jak tu mieszkać, jak żyć? – A potem obserwowałem, jak to życie szybko wraca do normy. W każdym razie było bezpiecznie. Niekiedy ktoś kogoś pobił, ale na skalę zorganizowaną przestępstw nie było. Były za to miejsca, gdzie można było posiedzieć, odpocząć. W cukierni przy obecnej stacji PKP były wspaniałe, słynne na całą okolicę lody. W pobliżu była restauracja „Niespodzianka”, gdzie urządzano bale sylwestrowe. A tam, gdzie obecnie jest biblioteka pedagogiczna, było kino „Oaza”. Tam chodziłem na filmy z Dymszą, Mankiewiczówną. Słynna Tola Mankiewiczówna była wielkim przyjacielem „Huraganu”, na każdym sylwestrze po wojnie bawiła się w Wołominie.
Bardzo lubię Tetmajera
W 1934 roku, w chwili przyjazdu do Wołomina Miron Cichecki miał dwadzieścia lat. Student Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego działał w sekcji akademickiej Polskiej Macierzy Szkolnej. Były to głównie zajęcia kulturalne, mające na celu propagowanie czytelnictwa. Studenci założyli w lokalu przy Sienkiewicza i Legionów bibliotekę, a największym powodzeniem cieszyli się Sienkiewicz, Rodziewiczówna, Mniszkówna, Kraszewski.
– Tradycyjne polskie pozycje, takie trafiające do serc ludzkich – mówi pan Miron. – Chętnie czytano poezję, utwory Słowackiego, Mickiewicza, Wyspiańskiego i Tetmajera. Bardzo lubię Tetmajera. Studiowałem i jednocześnie działałem w „Huraganie”. Biegałem na sto metrów i skakałem w dal. Dobry w lekkoatletyce byłem już w gimnazjum Tomasza Zana w Pruszkowie. Odnosiłem sukcesy, a moją największą konkurentką była siostra Alina, reprezentantka Polski w gimnastyce sportowej na olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku. W Berlinie byłem jako korespondent sportowy. Napisałem kilka sprawozdań z przygotowań, spodobało się, a pisać trochę umiałem, bo w gimnazjum konkurowałem w tej dziedzinie z Wojciechem Żukrowskim. Olimpiadę oglądałem z zapartym tchem. Dookoła rodził się nazizm, a zmagania sportowców oglądał Hitler. Za każdym razem, gdy przegrywał Niemiec, wódz demonstracyjnie opuszczał trybuny.
Przed wojną wołomińska młodzież garnęła się do sportu, najlepiej świadczą o tym dzieje „Huraganu”. Mieliśmy lekkoatletów, Zenona Puchalskiego i Mariana Sarnackiego, równie dobrych co niedościgniony Kusociński. Przypominam sobie czasy, kiedy „Huragan” miał boisko na końcu ul. Legionów, pod lasem. Prawie trzy hektary podarowane w użytkowanie przez dziedziczkę Wołomina, panią Mossakowską. Jak był mecz, to pół Wołomina wyruszało pod las, z wałówkami, z dziećmi. całe rodziny szły na stadion. Każda organizacja sportowa musiała się wówczas utrzymać z własnych środków. Miasto partycypowało tylko w budowie boisk. Wtedy wszystkie sporty były sportami świeżego powietrza. Istniało kilka sekcji, należeli do nich studenci, młodzież szkolna, mniej robotników i kobiet, które grały w piłkę ręczną i siatkówkę.
Gdy wybuchła wojna, Mironowi Cicheckiemu pozostał do ukończenia studiów rok nauki.
Wieści Podwarszawskie
nr 20, rok 1997
+ There are no comments
Add yours